— Zgoda.
W czasie obiadu nie rozmawialismy prawie wcale, zauwazylem jednak, ze ojciec obserwowal Meadgee uwaznie i z nieklamanym zaniepokojeniem. Doszedlem do wniosku, ze bardzo go martwi los dziewczyny.
II
Kiedy wrocilem do laboratorium, profesor Birghoff zaproponowal mi badania nad analiza chromosomow X i Y, ktore decyduja o plci czlowieka.
Zadanie, ogolnie rzecz biorac, bylo nader skomplikowane, ale mialem juz jakie takie pojecie o tych sprawach. W dalszym ciagu glownym obiektem, badan byly sztuczne mutacje realizowane na materiale genetycznym za pomoca chemicznych substancji mutogenetycznych z szeregu ekrydynow.
Mutacje byly nastepnie kontrolowane w sztucznym urzadzeniu, tak zwanym reproduktorze biologicznym, gdzie po 10–12 podzialach komorki mozna juz bylo okreslic plec przyszlego organizmu.
Mielismy do zrealizowania ogromna ilosc mutacji. Rozpoczawszy badania obliczylem orientacyjnie, jak dlugo bede musial szukac odpowiedzi, i przerazilem sie: nawet przy bardzo sprzyjajacych okolicznosciach — dla dokonczenia pracy nie starczyloby calego mojego zycia.
— Niech pan sie poradzi ojca — powiedzial Birghoff, kiedy zwierzylem mu sie ze swych obaw. — Byc moze, powie panu, jak z tego wybrnac.
Wieczorem poszedlem do gabinetu ojca. Byla tam juz Meadgea. Ojciec siedzial w fotelu na biegunach, z nogami okrytymi pledem, dziewczyna zas cicho czytala mu wiersze Byrona. Gdy wszedlem, ojciec ocknal sie z zadumy:
— Ach, to ty, Alb. Meadgea wspaniale czyta. Sluchajac jej, przypominam sobie wlasna mlodosc.
— Zazdroszcze ci, masz chyba moc wspomnien. A propos, opowiadales mi tak niewiele o swoich mlodych latach.
Meadgea zamknela ksiazke i po cichutku wyszla z pokoju. Przesiadlem sie blizej ojca i powiedzialem:
— To niedobrze, ze odszedles z instytutu. Sam, bez ciebie, czuje sie tam jak slepe szczenie, obawiam sie, ze bede ci sie naprzykrzal. Wyobraz sobie na przyklad…
I opowiedzialem mu o trudnosciach, z ktorymi zetknalem sie juz w pierwszych dniach. Zauwazylem jednak, ze w miare jak mowilem, twarz ojca przybierala coraz bardziej okrutny, wrecz wrogi wyraz. W pewnej chwili podniosl sie gwaltownie i powiedzial:
— Dosc. Wiem doskonale, ze to zadanie, o ktorym mowisz, jest beznadziejne. Po prostu nie ma sensu tracic czasu na jego rozwiazanie.
Czasu i sily.
— Ale przeciez pozostale chromosomy czlowieka zostaly rozszyfrowane… — zaoponowalem.
— To zupelnie co innego. Sa one zbudowane jednakowo. Wystarczy rozwinac wzor inicjatora, a cala reszta ujawni sie sama. W chromosomach X i Y nie ma takiej reguly. Tutaj jednorodne wynikanie substancji nukleinowych…
Nagle zamilkl. W pokoju zapanowala martwa cisza. Okno za biurkiem bylo szeroko otwarte; z parku dobiegal cichy szelest lisci kasztanow, ledwie doslyszalne brzeczenie owadow i spiew. Piosenka byla bardzo latwa, melodyjna i dobrze mi znana. Nie wiem, dlaczego przypomniala mi ona odlegle lata dziecinstwa; wspomnienia z tych lat przeplataja sie zazwyczaj ze wspomnieniami cudownych, czarownych snow. Piosenka kojarzyla mi sie z obrazem wysokiego klombu, gesto porosnietego azaliami, przy ktorym stoje ja, maly chlopczyk, a po przeciwnej stronie klombu ktos spiewa te wlasnie piosenke. Zaczynam biec dookola, chce za wszelka cene zobaczyc kobiete, ktora spiewa, lecz ona ucieka przede mna i raz po raz, przestajac spiewac, wola:
— Hop, hop, Alb! Ano — zlap mnie!
A ja wciaz biegne i biegne, w oczach migaja mi kolorowe kwiaty, ale w zaden sposob nie moge dogonic tego cudownego, nieuchwytnego, bliskiego mi glosu. Wtedy padam na klomb, czolgam sie w dzungli kwiatow i placze.
— Kto to spiewa? — pytam ojca.
— Nie domyslasz sie?
— Nie.
Ojciec ciezko opada na bujak.
— To Meadgea.
Milczymy dosc dlugo. Dlaczego moj ojciec tak ciezko oddycha? Jego oczy niespokojnie biegaja po scianach, pobladle dlonie kurczowo wpily sie w krawedz biurka. Zauwazywszy, ze mu sie bacznie przygladam, opanowal sie nagle i sztucznie beznamietnym glosem powiedzial:
— Dziewczyna ma mily glos, prawda? A co do chromosomow X i Y, to powiedz profesorowi Birghoffowi, ze wedlug mnie zadanie jest nierozwiazalne. Nie rozumiem, jaki jest sens zajmowac sie nim.
— Jaki sens? — powtorzylem jak echo. — To dziwne. Przez cale swoje zycie zajmowales sie tym wlasnie problemem — badales dokladnie molekularna budowe substancji dziedzicznej. A teraz…
Przerwal mi gwaltownym ruchem reki.
— Istnieja badania, ktore nie sa niczym umotywowane… z moralnego i etycznego punktu widzenia. A w ogole, Albert, jestem bardzo zmeczony.
Chcialbym sie polozyc.
Wychodzac z gabinetu zauwazylem, ze ojciec zazywal jakies lekarstwo.
Prawdopodobnie byl bardzo chory, ale staral sie tego nie okazywac.
Zrozumialem poza tym, ze z jakiegos nie znanego mi powodu nie chce po prostu, abym zajmowal sie badaniem chemicznych cech chromosomow Xi Y.
Wyszedlem do parku i przemierzalem mokre od wieczornej rosy sciezki w kierunku tego miejsca, skad dobiegl do mnie spiew Meadgei.
Siedziala na kamiennej laweczce przed niewielkim basenem; w ciemnosci jej sylwetka zlewala sie prawie zupelnie z tlem gestych krzakow dzikiej rozy.
— O! — zawolala, kiedy nagle stanalem przed nia. — Przestraszyles mnie okropnie. Tak nie mozna — bardzo nie lubie, kiedy cos dzieje sie nagle.
Usiedlismy obok siebie i dlugo milczelismy. Za nami cicho szemral strumyczek wyplywajacy z szerokiej zardzewialej rury. Po asfalcie za ogrodzeniem od czasu do czasu w pelnym pedzie przejezdzaly samochody.
— Meadgea, czy podoba ci sie u nas? — spytalem po chwili.
— Bardzo. Wiesz, czuje sie tutaj zupelnie jak w domu. Szczerze mowiac, nawet lepiej niz w domu.
— A gdzie jest twoj dom?
— W Cable. To jest o sto kilometrow stad na polnoc. Ale ja bardzo nie lubie Cable. Po wyjezdzie rodzicow do Australii bylo mi tam bardzo smutno. Jestem bardzo wdzieczna twemu ojcu, ze mnie zabral do siebie. „Cable, Cable” — jak przez mgle przypominalem sobie nazwe malego miasteczka, o ktorym cos kiedys u nas w domu mowiono.
— Kochasz swoich rodzicow? — spytalem, sam nie wiedzac po co.
Nie odpowiedziala mi od razu; w jej glosie wyczulem wahanie i nutke rozgoryczenia:
— A czy mozna nie kochac swoich rodzicow? Nagle Meadgea rozesmiala sie.
— To dziwne, ale wlasciwie nigdy nie zastanawialam sie nad tym czy ich kocham, czy nie. Dopiero teraz zdalam sobie z tego sprawe, ze wlasnie przestalam ich naprawde kochac od czasu, kiedy zaczal do nas przychodzic pan Horsch.
— A kto to jest, ten pan Horsch?
— Bardzo antypatyczny pan. Robi wrazenie lekarza. I chyba rzeczywiscie jest lekarzem, dlatego ze za kazdym razem, jak do nas przychodzil, badal mnie, opukiwal i kilkakrotnie bral mi krew do badania, chociaz bylam zupelnie zdrowa. Bylo mi bardzo przykro, ze rodzice mu na to pozwalali… Zostawiali mnie z nim, a sami wychodzili. To bardzo niesympatyczny lekarz, zwlaszcza kiedy sie usmiecha. „A moze Meadgea rzeczywiscie jest chora?” — pomyslalem. Objalem ja.
— Robi sie chlodno, prawda, Alb?