— Tak, moja mala, kochana dziewczynko.
Meadgea oplotla swymi chudziutkimi raczkami moja szyje i wtulila twarz w faldy mojej marynarki.
Bylo mi jakos dziwnie lekko i spokojnie, Meadgei chyba tez. Po chwili westchnela gleboko, przytulila sie do mnie jeszcze mocniej, a ja wstalem i ponioslem ja poprzez park, spiaca, do naszego domu, czujac caly czas na szyi jej goracy oddech.
III
Nie wspominalem profesorowi Birghoffowi o mojej rozmowie z ojcem — nie chcialem, aby profesor pomyslal, ze ojciec nie ma juz zadnych nowych pomyslow, jezeli chodzi o analize dokladnej chemicznej struktury genow. Z drugiej strony, dzieki trudnosciom zwiazanym z przebadaniem chromosomow X i Y, mialem okazje do zaproponowania czegos takiego, co swiadczyloby o tym, ze sam jestem tez niezlym badaczem biofizykiem.
Przebudowalem laboratorium ojca. Skonstruowano dla mnie dzialko protonowe, ktore umozliwialo mi bombardowanie protonami dowolnego nukleotydu w molekulach RNA i DNA.
Szczegolnie duzo klopotow mialem z „reproduktorem biologicznym” — miniaturowa kuweta kwarcowa, gdzie w syntetycznej cytoplazmie zachodzila synteza bialek.
Kiedy juz wyposazenie zostalo skompletowane, praca w laboratorium ruszyla pelna para, przy czym w miare rozwoju badan profesor Birghoff przekazywal do mojej dyspozycji wszystkich wspolpracownikow, ktorzy poprzednio pracowali u ojca.
Byli to bardzo mili, energiczni ludzie, ktorzy szczerze pasjonowali sie molekularna biologia. Niektorzy z nich, zwlaszcza fizyk Klemper i matematyk Gust, byli troche filozofami, troche cynikami i holdowali teorii stalego przeksztalcania sie materii nieozywionej w ozywiona. Traktowali oni dowolny zywy organizm jako ogromna molekule i okreslali wszystkie jej funkcje poprzez terminy energetycznych przejsc od jednego stanu do drugiego. To, co robilismy, Klemper okreslil jako „poszukiwanie igly w stogu siana”. I rzeczywiscie — juz pierwsze doswiadczenia przekonaly nas, ze plec przyszlego zywego osobnika jest ukryta nie w nukleotydach, lecz znacznie glebiej, byc moze w uszeregowaniu atomow w lancuchach sacharydowych i fosforycznych. Kilkakrotnie udalo nam sie nawet poprzez mutacje przeksztalcic chromosom X w chromosom Y, ale w zaden sposob nie moglismy ustalic, dlaczego tak sie dzieje.
Przeprowadzalismy eksperymenty, zbieralismy dane i… na nic ciekawego nie natrafilismy. Czulem, ze potrzebne sa tu nowe pomysly, ktorymi ani ja, ani moi wspolpracownicy nie mogli sie poszczycic.
Do ojca nie zwracalem sie wiecej o pomoc. Zrozumialem, ze jakos, w sposob najzupelniej bierny, sprzeciwia sie naszym badaniom. Nie tylko nie interesowal sie moja praca, ale nawet za kazdym razem, kiedy chcialem go o cos zapytac, sprowadzal od razu rozmowe na inny temat albo zaczynal
narzekac na zmeczenie.
Byl to rzeczywiscie bierny opor, dlatego ze nader chetnie poswiecal wiele czasu ludziom, a nawet calym delegacjom roznych organizacji, ktore wystepowaly przeciwko wojnie. Dawniej nawet nie podejrzewalem, ze moj ojciec tak bardzo interesuje sie zagadnieniami politycznymi. Byl on dla mnie zawsze wzorem naukowca, dla ktorego wszelka walka polityczna i ideologiczna nie ma zadnego znaczenia. I oto nagle, zmeczony i chory, zmienial sie zupelnie, kiedy przychodzili do niego ludzie z prosba, by podpisal jakas petycje albo zredagowal jakas antywojenna odezwe. Na to mial dostatecznie duzo sil i czasu.
— Jestes uczonym a nie politykiem — powiedzialem kiedys rozgoryczony, robiac mu zimny kompres.
— Przede wszystkim jestem czlowiekiem. Juz czas najwyzszy, zeby zrzucic z naszych uczonych maske pozornej neutralnosci. Kryjac sie za szczytnym mianem naukowca, robia zdziwiona mine, kiedy okazuje sie nagle, ze rezultaty ich pracy naukowej sa wykorzystywane w celu zgladzenia milionow ludzi. Udaja naiwnych gluptaskow, ktorzy rzekomo nie sa w stanie przewidziec najprostszej rzeczy pod sloncem: jakie beda konsekwencje ich badan i odkryc. Od dziesiatkow lat korzystaja z tej furtki, aby odzegnac sie od wspoludzialu w przestepstwie i zwalic cala wine na niemadrych politykow. Jezeli daje bron do reki wariatowi, to konsekwencje powinienem ponosic ja, a nie wariat…
Po tej tyradzie doszedlem do wniosku, ze prace badawcze nad zglebieniem tajemnicy chromosomow X i Y moj ojciec uwaza w jakims stopniu za niebezpieczne dla ludzkosci…
Ktoregos dnia wrocilem do domu wczesniej niz zazwyczaj. Bylo chlodno i nieprzyjemnie, mzyl drobniutki kapusniaczek. Podchodzac do drzwi, zobaczylem nagle, jak z domu w samej tylko sukience wybiegla Meadgea i popedzila w glab parku.
— Meadgea, Meadgea! — zawolalem.
Nie uslyszala mnie jednak. Dogonilem ja dopiero w samym koncu parku, gdzie ukryla sie jak scigane zwierzatko.
— Meadgea, kochanie, co ci sie stalo?
— Ach, to ty, Alb! Jak to dobrze, ze jestes.
— Co sie stalo? — spytalem znowu, okrywajac ja swym plaszczem.
— On mnie chce zabrac…
— Kto?
— Pan Horsch. Jest tam teraz, rozmawia z twoim ojcem.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Mowi, ze mu jestem potrzebna do badan medycznych.
— Chodz. Nie pozwole cie nikomu ruszyc.
Meadgea podniosla sie i pokornie poszla ze mna. Przed drzwiami zatrzymalem sie na chwile. Z gabinetu dobiegal glos ojca i jeszcze jakis inny, ostry i nieprzyjemny.
— Niech pan zrozumie, przyjacielu, przeciez to jest zupelny absurd.
Mowilem panu nieraz, ze dokonac wielkiego naukowego odkrycia — to wyczyn, ale nie zrobic tego — to wyczyn do kwadratu! — goraczkowal sie ojciec.
— Ale ja inaczej nie potrafie, profesorze. Nie rozumiem, jak pan moze wrzucic do kosza rezultaty pracy calego zycia. Przeciez wyobrazalismy sobie wszystko zupelnie inaczej.
— Bylismy glupcami, naiwnymi glupcami. To nie jest droga…
— Nie, to jest wlasnie jedyna wlasciwa droga. Pan jest po prostu tchorzem. Naiwny pacyfista. Gdyby nie Solveigia…
Szarpnalem drzwi i wszedlem. Ojciec, przerazliwie blady, siedzial w swoim fotelu, a obok niego wysoki mezczyzna o pozolklej twarzy i wydatnych kosciach policzkowych. Podczas rozmowy wymachiwal prawdopodobnie rekoma, bo gdy wszedlem, zastygl nagle w niedorzecznej pozie.
— Alb, mowilem ci przeciez tyle razy, zebys bez pukania..
W tej samej chwili Horsch skoczyl w moim kierunku i chwycil mnie za reke.
Nie wiem skad i jak, ale nagle pojawil sie u niego fonendoskop, wziernik, lupa, w mgnieniu oka zmienil sie on w szalejacego lekarza.
— A teraz kropelke krwi, jedna, jedyna kropelke — mamrotal, wyciagajac z kieszeni igle.
Moje zaskoczenie juz minelo, odepchnalem wiec z calej sily oszalalego doktora. Byl wyzszy ode mnie, ale miesnie mial zwiotczale. Przelecial przez caly gabinet i gdyby nie biurko, zatrzymalby sie dopiero na scianie.
Zgiety wpol oparl sie o stolik i spojrzal na mnie ze wstretnym usmiechem i… zainteresowaniem. Tak, wlasnie z dziwnym zainteresowaniem wariata.
— To ty taki jestes, Alb — wykrztusil wreszcie, prostujac sie.
— Co tu sie dzieje, kim jest ten pan? — spytalem podchodzac do ojca.
Byl potwornie blady, oczy mial zamkniete, reke przyciskal do piersi.
— Och, Alb.. To jest pan Horsch, moj dawny uczen i przyjaciel. Nie gniewaj sie na niego.
— Twoj przyjaciel jest bardzo zle wychowany, ojcze. Horsch usiadl, zmeczony, w fotelu i rozesmial sie. Nie spuszczal mnie ani na chwile z oczu. Wydawalo sie, ze wszystko, co sie tu dzieje, niezmiernie go interesuje.
— Nie wiem, ile bym dal za jedna krople krwi naszego Alba — powiedzial wreszcie, bawiac sie automatyczna igla.
— Przestan, Horsch… Pan mnie zabije — wyjeczal ojciec.