— Co? Oczywiscie — formule czlowieka.
— Formule czlowieka?
— Tak. Te sama, ktora widzial pan w moim laboratorium. A takze opis tego samego urzadzenia, w ktorym mozna byloby wspomniana formule zrealizowac. Alb, czy to nie jest rozwiazanie problemu niesmiertelnosci?
Oprocz samej formuly w ksiedze powinien byc zawarty dokladny opis urzadzenia oraz dokladne instrukcje, jak i co trzeba zaczynac, kiedy skonczyc, co robic z nowo narodzonym dalej. Wreszcie, po opracowaniu dokladnej chemicznej formuly substancji dziedzicznosci czlowieka, zaczelismy nawet zastanawiac sie nad tym, ze przeciez caly proces syntezy mozna by bylo zautomatyzowac, moglaby nim kierowac maszyna cybernetyczna. Konstrukcje takiej maszyny mozna bardzo latwo opracowac. Chcielismy to nawet zrobic i tez zapisac do zlotej ksiegi.
Wyobraza pan sobie, co to znaczy? To niesmiertelnosc w pelnym znaczeniu tego slowa. Ksiege mozna by bylo umiescic w pojezdzie kosmicznym i wyslac we Wszechswiat. Moze ona wedrowac miliony lat i dostac sie do rak niepodobnych do nas istot rozumnych. A oni bez trudu potrafia odtworzyc czlowieka. A tutaj, na Ziemi, pana, mnie, kazdego czlowieka mozna uniesmiertelnic tak, ze bedzie on znowu i znowu pojawiac sie na Ziemi, obserwujac wieczna ewolucje naszej planety.
Zmeczona i obojetna twarz Horscha ozywila sie, mowil w upojeniu, nie zwracajac na mnie uwagi, opowiadajac o fantastycznych mozliwosciach, ktore otwiera przed ludzkoscia Formula Czlowieka. Nagle zdalem sobie sprawe, ze mam do czynienia z osobnikiem nienormalnym, dla ktorego czlowiek jest jedynie wzorem chemicznym i zespolem reakcji.
— Jest to projekt, byc moze, piekny, ale absolutnie nierealny.
— Kiedy twoj ojciec zenil sie z Solveigia i urodziles sie ty, powiedzial to samo.
Drgnalem, kiedy padlo imie mojej matki. Tymczasem Horsch ciagnal dalej:
— Przyroda jest zbudowana znacznie prosciej, niz przypuszczalismy.
Wszystko sprowadza sie do niewielkiej grupy substancji, bedacych inicjatorami reakcji cyklicznych. Sa to substancje, dzieki ktorym rozpoczyna sie kolejne wynikanie reakcji chemicznych, koncowym etapem zas jest znowu synteza molekul inicjatora. Pan dobrze wie, Alb, co to za substancja. To przede wszystkim substancja dziedzicznosci: kwasy dezoksyrybonukleinowe, DNA… Ot i wszystko.
— I co dalej?
— A dalej udalo nam sie przeanalizowac i otrzymac substancje dziedzicznosci czlowieka.
— No i co?…
— Udalo nam sie wyhodowac wedlug jednego i tego samego wzoru kilkoro dzieci… Solveigia byla piata z kolei.
— A pozostale?
— Albo zmarly w stanie embrionalnym, albo wkrotce po… po urodzeniu.
— Dlaczego?
— Wlasnie na to „dlaczego” — ostatecznie nie umiemy odpowiedziec.
Rzecz w tym, ze jakas grupa molekul DNA decyduje o zywotnosci osobnika. Udalo nam sie wymacac te grupe i na wszelkie sposoby staralismy sie poprzestawiac w niej grupy azotowe… Osiagnelismy to, ze Solveigia zyla dwadziescia jeden lat. Ale to przeciez bardzo malo. Do zlotej ksiegi chcielismy zapisac formule dlugowiecznego czlowieka.
— Co sie stalo dalej?
— Solveigia wyrosla na przesliczna dziewczyne. Wychowywala sie u panstwa Shauli…
— Tam, gdzie Meadgea?
Horsch skinal glowa.
— Twoj ojciec zakochal sie w niej. Kategorycznie sprzeciwilem sie ich malzenstwu. Ale nic nie bylo w stanie zmienic jego postanowienia.
Solveigia tez go kochala. I oto…
— Boze, jak podle postapiliscie! — nie wytrzymalem.
Horsch skrzywil sie i pokiwal glowa.
— To jest niezwykle i dlatego wydaje sie podle. Ale juz w niedlugim czasie ludzie przyzwyczaja sie do tego.
— Kiedy synteza ludzi zostanie opisana w podrecznikach szkolnych?
— Tak. Wczesniej czy pozniej tak sie musi stac.
— Dobrze. Niech pan opowiada dalej.
— Po slubie ojciec zupelnie odsunal sie od pracy naukowej. Przeszedl do instytutu genetyki i cytologii. Oswiadczyl wowczas, ze zadna zlota ksiega nie jest nikomu potrzebna i ze o niesmiertelnosc czlowieka trzeba walczyc inaczej. Wiesz, w jaki sposob. Twoj ojciec byl czlonkiem wszystkich istniejacych na swiecie komitetow do walki z bronia termojadrowa. Nie sadze, aby to bylo najmadrzejsze wyjscie…
Podszedlem do Horscha.
— Niech pan mnie uwaznie wyslucha. Zabraniam panu wyrazac sie w ten sposob o moim ojcu. Ostatecznie jest pan tylko jego uczniem. I nie ma pan prawa oceniac, co jest madre, a co nie. Mam wrazenie, ze postapil slusznie, rezygnujac z panskiego idiotycznego pomyslu. Ale wlasciwie po co pan do mnie przyszedl?
Popatrzyl na mnie blagalnie.
— Alb, tylko niech pan sie nie denerwuje… Niech mi pan da slowo, ze bedzie sie pan zachowywal przyzwoicie.
— O co panu chodzi?
— O dwie rzeczy… Niech pan sprobuje odnalezc chocby strzepy tego zeszytu, ktory mi pan zabral, a nastepnie… jedna krople panskiej krwi do analizy.
Podalem mu prawa reke i ze wstretem patrzylem, jak jego drzace dlonie w pospiechu przeszukiwaly kieszenie, jak wyciagnal wreszcie tampon, ampulke z eterem i przyrzad. Lekkie uklucie, na palcu pokazala sie czerwona kropelka.
Horsch przystawil do niej kapilarek i zaczal szybko wciagac krew do zbiorniczka.
— Po co to panu?
— Teraz bede wreszcie wiedzial, dlaczego pan zyje dluzej od swej matki. Cos zaszlo w strukturze DNA decydujacego o dlugowiecznosci…
A teraz prosze o zeszyt.
Zadzwonilem. Do gabinetu weszla sluzaca.
— Czy pani nie wie przypadkiem, co zrobilem z zeszytem i fotografiami, ktore przywiozlem z Cable?
Przytaknela i wyszla. Znowu zostalem sam na sam z Horschem.
Dreczylo mnie straszne pytanie, ale balem sie je zadac. Istniala bowiem jeszcze jedna tajemnica, ktora nalezalo zglebic, ale im bardziej zastanawialem sie nad jej istota, tym bardziej balem sie o to zapytac.
Horsch domyslal sie chyba, co mnie meczy, i tez milczal…
Po chwili wrocila sluzaca i przyniosla teczke, pelna strzepow papieru.
— Prosze, panie Albercie, oto wszystko, co zostalo…
Horsch wyrwal jej pudelko z rak i spiesznie rozprostowywal pomiete i porwane papiery, zapelnione rzedami cyfr.
— Jest. To i owo jeszcze jest… Najwazniejsze ocalalo, a reszte mozna bedzie odtworzyc. O, to, to, to jest najwazniejsze. Dlugowiecznosc…
Teraz sprobujemy inaczej…
W miare jak zaglebial sie w lekturze tych strzepkow papieru, jego twarz nabierala tego samego wyrazu, jaki mial wowczas, kiedy zobaczylem go po raz pierwszy… Oderwal wreszcie oczy od papierow i spojrzal szczesliwym wzrokiem na mnie.
— A czy pan przejrzal fotografie? To doprawdy zadziwiajacy przyklad historii czlowieka. Od komorki az do smierci.
Milczalem. Przed oczyma migotaly mi zielone i fioletowe kola.
Przeslanialy mi twarz Horscha.
— Czy pan zauwazyl, jak bardzo Meadgea jest podobna do Solveigii?
— ciagnal dalej Horsch.
Wtedy nie wytrzymalem i spytalem go: