— Czy Meadgea jest moja siostra?
— Alez skadze, skadze. Oczywiscie, ze nie. To szosty wariant Solveigii.
Niestety, u niej z dlugowiecznoscia bylo jeszcze gorzej. Biedactwo — wlasnie niedawno zmarla. Ale to nic. Odtworze ja, zwlaszcza po przeprowadzeniu analizy panskiej krwi…
Dalej juz niewiele pamietam. Slyszalem jedynie, jak ktos histerycznie krzyczal. Pamietam jeszcze, ze mnie bito. Czulem, jak placze. Nastepnie zwiazano mnie. Potem znowu bito, zakladajac kaftan bezpieczenstwa. I wreszcie — cela wiezienna…
— Kare smierci moga panu zamienic na dozywotnie wiezienie, jezeli przedstawi pan nalezycie umotywowane pobudki, jakie panem kierowaly — mowil do mnie spokojnie jakis czlowiek, prawdopodobnie stary adwokat mojego ojca.
— Kare smierci? Dlugowiecznosc? Czyzby Horsch zdazyl przeprowadzic analize mojej krwi? — pytalem jak po przebudzeniu z glebokiego snu.
— Albert, niech pan sie skupi, niech pan sie dobrze zastanowi. Jutro jest rozprawa.
— Prosze mi powiedziec, czy istnieje prawo, w mysl ktorego karze sie za tworzenie ludzi z gory skazanych na smierc?
— O czym pan mowi, panie Albercie?
— W panskim DNA zostala zapisana data pana smierci…
— Na litosc boska, niech pan nie udaje, ze jest pan wariatem. Lekarze ustalili, ze dzialal pan pod wplywem uniesienia. I nic wiecej. Poza tym jest pan absolutnie zdrow.
— Normalny. Zdrowy. Jak to dziwnie teraz brzmi. Jakby pan znal moj wzor. Nikt go nie zna. I nikt go nigdy nie pozna. Nie zostanie on wpisany do zlotej ksiegi niesmiertelnosci, dlatego ze jestem niedostatecznie zywotny.
Jutro zostane skazany za morderstwo.
S. Gansowski
KROKI W NIEZNANE
ROZMOWA NA PLAZY
— Nieraz mi sie zdaje, ze wszystko to bylo jedynie snem — powiedzial inzynier trac w zamysleniu czolo. — Chociaz jednoczesnie wiem z cala pewnoscia, ze wtedy nie spalem… Ale co tu gadac! Juz rozpoczeto badania naukowe, powolano cala grupe specjalistow. Mimo to jednak…
Usmiechnal sie, a ja zaczalem mu sie bacznie przypatrywac.
— Problem polega na tym, ze zazwyczaj uwazamy rytm, w jakim przebiegaja nasze procesy zyciowe, za jedyny mozliwy. W istocie sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Wie pan, co mam na mysli?
W odpowiedzi wybakalem cos o teorii wzglednosci. Bogiem a prawda, niewiele o niej wiedzialem… Usmiechnal sie znowu.
— Wlasciwie myslalem o czyms innym. Niech pan sprobuje sobie wyobrazic, co by sie stalo, gdybysmy zaczeli zyc szybciej. Nie poruszac sie, ale wlasnie zyc. Istoty ziemskie poruszaja sie z rozna predkoscia — od kilku milimetrow do kilkudziesieciu kilometrow na godzine. W Szkocji podobno istnieje gatunek much latajacych z szybkoscia samolotu. Ale ja nie to mam na mysli. Nie ruszac sie predzej, ale predzej zyc.
— Jednakze wiele stworzen rzeczywiscie zyje szybciej niz czlowiek — odparlem usilujac sobie przypomniec to, czego mnie nauczono w szkole z biologii. — Na przyklad pierwotniaki. Pantofelki, o ile pamietam, zyja tylko dwadziescia cztery godziny. Niektore wiciowce nawet krocej.
Moj rozmowca pokrecil glowa.
— Po prostu zyja krocej od nas. Ale nie szybciej. — Zamyslil sie. — Z pewnoscia trudno bedzie panu uzmyslowic sobie to, o czym mowie… Czy pan nic nie slyszal o wypadkach, jakie zaszly w tym roku w okolicach letniska Lebiazje?
— Owszem. Miesiac temu bylo sporo sensacji w Leningradzie. Ale nikt nie potrafil tego jakos sensownie wytlumaczyc. Cos tam baja o duchach, o dziewczynce, ktora jakis niewidzialny czlowiek podobno wrzucil pod pociag, czy tez spod niego wyciagnal, o jakichs kradziezach w sklepie… A pan wie cos wiecej na ten temat?
— Poniekad. Bylem jednym z tych duchow.
— ???
— Jezeli pan sobie zyczy, moge opowiedziec.
— Alez naturalnie! — zawolalem. — Cos takiego! Umieram z ciekawosci!
Rozmowa odbywala sie na plazy, w malej miejscowosci letniskowej Dubulty, oddalonej od Rygi o pol godziny jazdy koleja.
Przez caly wrzesien mieszkalem nad samym brzegiem morza w tamtejszym domu wczasowym i zawarlem znajomosc ze wszystkimi jego mieszkancami. Tylko o jednym z nich — wysokim szczuplym blondynie — wiedzialem bardzo niewiele. Bylo to tym dziwniejsze, ze od pierwszego spotkania poczulismy do siebie cos w rodzaju sympatii.
Obaj lubilismy wczesnym rankiem, na dwie godziny przed sniadaniem, spacerowac po plazy calkowicie pustej o tej porze. Korostylew — takie bylo nazwisko blondyna — wstawal wczesniej i wypuszczal sie w kierunku Bulduri. W czasie gdy wychodzilem na brzeg, on juz stamtad powracal. Spotykalismy sie na bezludnej plazy, klanialismy sie sobie, usmiechalismy sie i kazdy szedl swoja droga.
Po kazdym z takich spotkan mielismy (przynajmniej ja mialem) wrazenie, ze warto byloby zatrzymac sie na chwile i pogawedzic.
Pewnego ranka zastalem Korostylewa przy jakichs dziwnych zajeciach.
Inzynier siedzial na lawce, po czym przykucnal i zaczal wodzic palcem po piasku. Twarz jego wyrazala maksymalne skupienie. Uspokoil sie po parokrotnym dokonaniu tej czynnosci. Pozniej zobaczyl lecacego motyla i rowniez powiodl reka w powietrzu, jak gdyby kiwal nia na pozegnanie.
Wreszcie podskoczyl kilkakrotnie.
Zakaszlalem, zeby mu dac znac o swojej obecnosci. Spojrzenia nasze sie spotkaly i obaj speszylismy sie nieco.
Korostylew rozesmial sie i kiwnal reka:
— Niech pan podejdzie blizej. I niech pan nie mysli, ze zwariowalem.
Zblizylem sie do niego i wszczelismy rozmowe, w ciagu ktorej opowiedziana zostala historia wypadkow, jakie niedawno zdarzyly sie w Zatoce Finskiej.
KOROSTYLEW ZACZYNA SWOJA OPOWIESC
PIERWSZA GODZINA W ZMIENIONYM SWIECIE
… — Przede wszystkim musze wyjasnic, ze jestem z zawodu inzynierem. Specjalizowalem sie w termodynamice. Mam juz za soba aspiranture i obronilem prace kandydacka na Politechnice Moskiewskiej, ale mimo to jestem raczej praktykiem niz teoretykiem. Dlatego nie wszystko jest dla mnie jasne w tym, co mi sie niedawno przydarzylo.
Mowiac scislej, zajmuje sie wyposazeniem turbin parowych dla elektrowni slonecznych. Mieszkam z rodzina