w lesistej okolicy nad brzegiem Zatoki Finskiej. Pracuje w instytucie badan naukowych, ktorego baze stanowi niewielka elektrownia sloneczna o wylacznie doswiadczalnym znaczeniu. Obok niej pobudowane jest osiedle, w ktorym wszyscy mieszkamy. Nasz domek, otoczony nieduzym ogrodem, miesci sie na samym koncu ulicy laczacej szose nadmorska ze stacja kolei podmiejskiej. Jest to wlasciwie jedyna ulica osiedla.

Naprzeciw naszego domu znajduje sie willa docenta Mochowa. To moj przyjaciel. On rowniez pracuje w instytucie. Tuz obok — sklep spozywczy albo raczej sklepik, w ktorym wszyscy zaopatrujemy sie w zywnosc.

Z tylu, pomiedzy oknami naszego domu i terenem elektrowni, nie ma juz zadnych zabudowan. Rosnie tam niewysoki zagajnik, ktorego jakos nie ruszono w czasie budowy…

Stalo sie to w niedziele dwudziestego piatego czerwca. Poprzedniego wieczoru zona i dwoch moich synow wybrali sie do Leningradu na nowy film indyjski. Chcieli, zebym pojechal z nimi, ale ja zamierzalem popracowac sobie w domu.

Umowilem sie z Ania, ze zostawi chlopakow na niedziele u babci, a sama wroci pociagiem o dziesiatej rano.

Podrzucilem ich na dworzec, wstawilem woz do garazu i usiadlem za biurkiem.

Zasiedzialem sie przy nim dosyc dlugo. Przyjaciele dzwonili, zebym wpadl do nich posluchac nowych nagran. Ale mialem jeszcze jedno pilne obliczenie i nie poszedlem.

Kolo polnocy rozpoczela sie burza. Lubie patrzec, jak sie blyska, wiec podnioslem sie zza biurka, podszedlem do okna i odsunalem story.

Pamietam, ze burza byla solidna. Deszcz tak mocno walil o galezie drzew w ogrodzie, ze sie pod nim uginaly, a bijace o dach strumienie sprawialy wrazenie dalekiej kanonady. Okno gabinetu wychodzi wprost na elektrownie, i pare razy widzialem, jak wierzcholki lip za parkanem i dach budynku, w ktorym sie miesci reaktor, na moment rozblyskiwaly blekitnym swiatlem.

W pewnej chwili ukazala sie w polu mojego widzenia blekitnawa, na poly przezroczysta kula wielkosci sredniej dyni, drgajaca i fosforyzujaca.

Zjawila sie w gestwinie drzew po lewej stronie domu. Przypominala nieco plaszcz meduzy, wyplywajacej z glebi morza.

Pierwszy raz w zyciu widzialem cos podobnego.

Tak blisko przeplynela kolo werandy, ze sadzilem, iz sie o nia rozbije, ale potoczyla sie ku budynkom elektrowni. Sledzilem ja, co bylo bardzo latwe, poniewaz w tym czasie zmienila kolor i zrobila sie jaskrawozolta jak zelazo wyjete z formy. Uderzyla o dach budynku reaktora, odbila sie impetem, uderzyla jeszcze raz, i nie to, zeby pekla albo wybuchla, ale jakos tak wsiakla w dach.

Zlaklem sie, ze od razu wybuchnie pozar, wiec wybieglem na ganek i okrazylem dom, zeby zobaczyc, czy cos nie zagraza elektrowni. Jednakze na dachu glownego budynku, ktory doskonale widzialem z ogrodu, nie dalo sie zauwazyc najmniejszych oznak pozaru. Wszedzie panowala cisza.

Ukosne strugi deszczu nadal ciely trawe i drzewa. Po pol minucie stania pod sciana domu i solidnym zmoknieciu wrocilem do gabinetu.

Bylo juz pozno. Polozylem sie spac i nastepnego ranka zaczely sie sprawy, o ktorych wlasnie bede opowiadal.

Obudzilem sie kolo osmej i zdziwilem sie, ze tak dlugo spalem.

Zazwyczaj wstajemy o szostej. Burza skonczyla sie w nocy. Widzialem przez okno kawalek blekitnego nieba i galazke lipy rosnacej w ogrodzie spod samym domem. Patrzac na nia ucieszylem sie, ze dzien jest bez wiatru. Liscie byly zupelnie nieruchome.

Wkrotce poczulem cos niezwyklego w calej atmosferze pokoju. Przede wszystkim do moich uszu nieustannie dobiegaly jakies dziwne szmery. Jak gdyby ktos w poblizu przedkladal z miejsca na miejsce wielkie plachty papieru.

Byl to nierownomierny szelest, ktory czasami przycichal, a pozniej znowu przybieral na sile.

Naraz uswiadomilem sobie, ze nie slysze normalnego wyraznego cykania, jakie powinno bylo dochodzic z wielkiego antycznego zegara, ktory dostalem po dziadku. Zegar ten nie stanal ani razu za mojej pamieci i mysl, ze mogl sie zepsuc, byla dla mnie szczegolnie przykra.

Wyskoczylem z lozka i tak jak bylem w pizamie, podszedlem do okna, ktore w sypialni nie wychodzi na ogrod, tylko na Zatoke.

Odsunawszy story, rzucilem okiem na brzeg i asfaltowa szose, odwrocilem sie i podszedlem do zegara. Po tym krotkim spojrzeniu przez okno zostal we mnie jakis niepokojacy osad. Fala zalewajaca piasek, dwaj przechodnie na skraju szosy, motocykl pedzacy po asfalcie — wszystko to bylo takie jak zazwyczaj, i jednoczesnie jakies dziwne. Otworzylem drzwiczki zegara, zeby zobaczyc, co sie z nim dzieje — byl to staroswiecki werk szwajcarskiego pochodzenia, w rzezbionej debowej szafce.

Otworzylem drzwiczki… i oslupialem.

Prosze sobie wyobrazic, co zobaczylem. Wahadlo osadzone na dlugim i grubym precie mosieznym n i e z w i s a l o pionowo. Odchylone bylo niemal poziomo w lewo, czyli znajdowalo sie w punkcie najbardziej odleglym od rownowagi!

Pamietam, ze w dziecinstwie, jako dwunastoletni chlopak, czesto marzylem o tym, zeby dokonac jakiegos cudu. Na przyklad, podskoczyc i nie opasc od razu na ziemie, ale zawisnac w powietrzu. Albo podniesc kamyk, podrzucic go tak, zeby nie upadl, tylko zatrzymal sie w powietrzu.

Skakalem wiec dziesiatki razy, ale natychmiast upadalem na ziemie w calkowitej zgodzie z prawem grawitacji. Jednak te niepowodzenia nie obdzieraly mnie z moich marzen. Wyobrazalem sobie, ze nie dzis, to jutro raptem zdolam sie uwolnic od krepujacej mnie sily przyciagania i wowczas… Wowczas fantazja rozwijala sie zgola niepowstrzymanie.

Szybowalem nad ziemia, przelatywalem granice, pomagalem powstancom arabskim w szturmach na francuskie karabiny maszynowe, uwalnialem z ciemnicy wiezniow kapitalizmu i w ogole zmienialem swiat od podstaw.

Kazdy z nas w dziecinstwie marzyl o jakichs cudownych skrzydlach, o czapce niewidce…

I oto ujrzalem, jak moj chlopiecy cud stal sie rzeczywistoscia. Wahadlo naszego zegara uwolnione bylo od sily przyciagania. Masa ziemska przestala na nie dzialac. Unosilo sie w powietrzu.

Nie wiem, jak by sie zachowal ktos inny na moim miejscu. Co do mnie, bylem zupelnie oszolomiony, zgnebiony i przez jakie pol minuty gapilem sie na wahadlo. Pozniej potrzasnalem glowa i przetarlem oczy.

Zegar stal, jednakze wahadlo przybralo skrajnie lewa pozycje. Bylo to nieprawdopodobne, ale prawdziwe.

Mimochodem spojrzalem przez okno i to, co przez nie ujrzalem, przyprawilo mnie o dreszcze.

W czasie gdy patrzylem na wahadlo, widok nie zmienil sie ani na jote.

Wciaz ta sama fala toczyla sie na brzeg — zapamietalem ja po kipiacym, zawinietym ku dolowi grzebieniu — dwoje pieszych na drodze znajdowalo sie w tej samej pozycji, w jakiej ich pozostawilo wowczas moje przelotne spojrzenie. Rowniez motocyklista pozostawal w tym samym miejscu.

Pamietam, ze najbardziej zdumial mnie motocykl. Byl to „Iz-49” i ciagnal z szybkoscia ponad piecdziesiat na godzine — orientowalem sie po sinawym dymku z rury wydechowej, snujacym sie na dosc duza odleglosc od tlumika. Motocykl pedzil i stal rownoczesnie. Stal i nie przechylal sie ani troche, znowuz w absolutnej niezgodzie z prawami rownowagi.

Doszedlem do wniosku, ze spie i wszystko to sni mi sie po prostu. Jak to zwyklo sie czynic w powiesciach, uszczypnalem sie w lewa reke i krzyknalem z bolu. Nie, to nie byl sen.

— Zabawne — powiedzialem do siebie, chociaz dla mnie wcale to nie bylo zabawne, ale raczej straszne.

Raz jeszcze zlustrowalem pokoj i wyjrzalem przez okno.

— Jestem inzynier Korostylew — powiedzialem na glos. — Wasilij Pietrowicz, lat trzydziesci piec, a dzisiaj mamy niedziele, dwudziestego piatego czerwca.

Nie, ja nie moglem zwariowac. Bylem przy zdrowych zmyslach.

Z sercem zamierajacym ze strachu wyszedlem z pokoju, przekrecilem klucz w sionce i pchnalem drzwi prowadzace do ogrodu. Nie poddaly sie naciskowi. Wowczas pchnalem silniej i nacisnalem ramieniem.

Rozlegl sie trzask i drzwi wyrwane z zawiasow upadly na werande.

Popatrzylem na nie w oslupieniu. One rowniez zachowywaly sie inaczej niz dotychczas.

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату