— Co slonce takze? — zapytalem.

— I slonce stoi. — Ukazal mi cien domu na sciezce. — Jak bylo, tak i zostalo.

Dom nasz jest tak zbudowany, ze okno mojego gabinetu i okna pokoju dziecinnego wychodza na poludnie, a drzwi wyjsciowe na polnoc. Latem okolo osmej rano, gdy wychodze do pracy, cien dachu pada wprost na krawedz klombu georginii.

Dzisiaj, gdy wychodzilem po raz pierwszy, zeby popatrzec na nieruchomego motocykliste, cien siegal dokladnie do pierwszego krzaczka. Zauwazylem to machinalnie, mimo stanu podniecenia, w jakim sie znajdowalem.

Obecnie krawedz cienia znajdowala sie na tym samym miejscu, chociaz od tamtej chwili minely co najmniej dwie godziny.

Wynikalo stad, ze slonce stanelo. A raczej ustal obrot ziemi dookola osi.

Mielismy dosc powodow, zeby zwariowac.

Pamietana, ze przez jakis czas dreptalismy w miejscu, patrzac to na slonce, to na nieruchoma granice cienia.

Pozniej postanowilismy sie wybrac do Gluszkowa. Wrocilem do pokoju, zrzucilem ranne pantofle, wlozylem sandaly i poszlismy.

Nie wiem nawet, po cosmy tam szli. Najpewniej dlatego, ze w zaden sposob nie moglismy usiedziec w miejscu i czekac na dalszy bieg wypadkow. Chcielismy dzialac.

Poza tym po prostu nie wiedzielismy, czym sie teraz bedziemy zajmowac.

WYPRAWA DO GLUSZKOWA. PIERWSZE NIEPOROZUMIENIA

Byla to dziwna podroz.

Gdysmy ruszyli w droge i ostrosc pierwszych wrazen po tych wszystkich cudach stepila sie nieco, zaczalem dostrzegac rzeczy, ktore poprzednio uszly mojej uwagi.

Po pierwsze — obaj z wielka trudnoscia stawialismy pierwsze kroki.

Mielismy takie uczucie, jak gdybysmy stawiali ten krok w wodzie albo w innym rownie zageszczonym srodowisku. Trzeba bylo dosc mocno napinac miesnie biodra. Pozniej to uczucie zniklo i szlismy juz normalnie.

Po drugie, przy kazdym kroku nieco zawisalismy w powietrzu. I znow, jak gdybysmy poruszali sie w wodzie. Szczegolnie ja to odczuwalem, poniewaz w ogole mam chod nieco podskakujacy.

Zdawalem sobie sprawe, ze w oczach postronnego obserwatora wygladam na tancerza, ktory nie idzie, ale wykonuje nieskonczona serie dlugich i plynnych skokow.

Wydawalo mi sie rowniez, ze powietrze zgestnialo. Jak gdyby nalano do niego jakiejs zawiesistej mikstury, ktora nie odebrala mu przejrzystosci ani przydatnosci do oddychania, jednakze je mocno zagescila.

Wreszcie wiatr. Zrywal sie, jak tylko zaczynalismy sie poruszac, a gdysmy sie zatrzymywali, momentalnie ucichal…

Po wyjsciu na szose wyminelismy dwoje pieszych — mezczyzne i kobiete. Moj towarzysz — nazywal sie Zora Buchtin — obszedl ich z daleka, schodzac nawet w tym celu do przydroznego rowu. W ogole z poczatku bardzo sie obawial wszystkich nieruchomych postaci, jakie trafily sie nam po drodze.

Za ostatnim domkiem osiedla skrecilem z drogi i podszedlem do krzaka olchy, zeby ulamac kijaszek na droge. Ujalem dosc gruba galaz i szarpnalem. Galaz oddzielila sie tak latwo, jak gdyby nie wyrastala z pnia, ale byla po prostu do niego przyklejona jakims slabiutkim klejem kancelaryjnym.

Sprobowalem wowczas oderwac galaz mlodziutkiej lipy rosnacej obok i galaz ta rownie znalazla sie w mojej rece.

Jak gdyby tylko czekala, az przyjde i zabiore ja z miejsca, w ktorym wyrosla.

Wszystkie pozostale galazki rowniez oddzielaly sie od lipy bez najmniejszego oporu. Nie zrywalem ich, ale po prostu zdejmowalem z pnia.

A wiec swiat nie tylko sie zatrzymal, ale rowniez zmienil swoje cechy fizyczne. Powietrze zgestnialo, ale ciala stale utracily swoja zwartosc.

Moglbym ogolocic to drzewko z galezi z taka sama latwoscia, z jaka dziewczeta zrywaja platki stokrotek powtarzajac: „Kocha, lubi, szanuje”.

Na sciezce prowadzacej do sowchozu — poszlismy nia, zeby skrocic sobie droge — spotkalismy rowerzyste, straconego przez Buchtina. Rower lezal w trawie, a mlody chlopak stal obok, trzymajac sie za ramie, z wyrazem bolu i zdumienia na twarzy.

Oczywiscie nie mogl pojac, co za sila zrzucila go na ziemie.

Zostawiajac rowerzyste, ktory pomalu przychodzil do siebie, ruszylismy dalej. Zobaczylem jakiegos ptaszka w locie i zatrzymalem sie, zeby go obejrzec.

Chyba byl to szczygiel. Wisial w powietrzu przez jakas chwile, nastepnie wykonywal powolne i dosyc dretwe machniecia skrzydelkami i odrobine posuwal sie naprzod. W ogole lot nie przebiegal plynnym ruchem, ale seria krotkich i slabych zrywow.

Moglem wziac ptaka w rece, ale balem sie go uszkodzic.

Za lasem rozpoczynaly sie pola oziminy oraz laki, od ktorych mocno i przyjemnie pachnialo koniczyna. W tym miejscu zeszlismy ze sciezki na polna droge. Zauwazylem, ze kurz wzbijany przez nasze nogi wisial w powietrzu bardzo dlugo — nie moglismy sie nawet doczekac, az opadnie.

Nie bede opisywac szczegolowo calej naszej podrozy do Gluszkowa.

Nie dala bowiem zadnych efektow. Po prostu przyszlismy do sowchozu i przekonalismy sie, ze wszystko dzieje sie tutaj podobnie jak w osiedlu.

Z poczatku szlismy dosc szybko, pozniej, gdy coraz silniej zaczal mnie bolec palec zraniony o fale, zaczalem utykac.

Z powodu niedzieli w sowchozie panowala zupelna pustka. Ani w warsztacie naprawczym, ani przy biurze nie spotkalismy zywej duszy.

Tylko kolo pompy na okolniku dla bydla zastygla jakas postac z wiadrem w reku.

Nie wiem po co, ale poszlismy do szkoly. Tuz przy niej stal dyrektor sowchozu Piotr Iljicz Iwanienko, korpulentny blondyn, ubrany w cajgowe spodnie i letnia marynarke. Przez otwarte okno wygladala kobieta w chustce. Rozmawiali o czyms.

Kobieta machnela reka — widocznie wyrzekala sie czegos czy zaprzeczala. Ale ja i moj towarzysz widzielismy ten gest nieskonczenie dlugo. Zdawalo sie nam obydwom, ze kobieta zamierza sie na Iwanienke.

Wygladalo to dosyc zabawnie.

Piotr Iljicz zastygl z otwartymi szeroko ustami, unioslszy geste siwiejace brwi.

Zora, ktory sie zatrzymal z obawa w przyzwoitej odleglosci od dyrektora, pokazal na niego palcem:

— Zglupial!

— Niby dlaczego? — zapytalem.

— A po co tak robi? — Zora kiwnal w strone Piotra Iljicza i rozwarl usta, przedrzezniajac go.

Nie wiadomo dlaczego ogarnela mnie zlosc.

— Wcale nie zglupial — powiedzialem. — Cos sie przydarzylo z cala Ziemia. Jakas katastrofa. Czy pan rozumie?

Zora milczal.

— Stalo sie cos takiego, co spowodowalo, ze caly swiat porusza sie wolniej. A mysmy pozostali bez zmiany. Albo moze na odwrot…

Wymowilem to „na odwrot” bez specjalnej mysli, a potem nagle ugryzlem sie w warge.

A co, jesli rzeczywiscie na odwrot? Jakis niejasny domysl, jakies olsnienie przeszylo moja swiadomosc. Porownalem szybkosc fali w zatoce, szybkosc motocykla i w koncu szybkosc slonca na niebie. Swiat zwolnil swoj ruch, ale w tym zwolnieniu istniala pewna konsekwencja.

Slonce, ruch wody, ludzie — wszystko to zwolnilo rownomiernie swoje tempo.

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату