Zlapalem Zore za reke i usiadlem na lawce kolo chaty, zmuszajac mojego towarzysza, zeby zajal miejsce obok. Pozniej wpatrzylem sie w zegarek na reku, ktorego nie zdejmowalem od wczorajszego wieczoru…
Przez cale piec minut — liczylem wedlug swego pulsu — patrzalem na wskazowke sekundnika. Przekonalem sie wreszcie, ze sie porusza i ze w tym czasie posunela sie naprzod o jedna sekunde.
Sekunda — i moich, chocby nawet przyblizonych, piec minut!
W ciagu tej sekundy kobieta spierajaca sie z dyrektorem sowchozu opuscila reke, a Piotr Iljicz zamknal usta.
Wynikalo z tego, ze swiat zwolnil swoj rytm trzystakrotnie. Albo na odwrot, my dwaj przyspieszylismy swoj rytm w tej samej proporcji.
Ale na twarzy Piotra Iljicza, na twarzach wszystkich ludzi, jakich widzielismy od rana, nie bylo widac zadnego niepokoju. Nikt z nich nie wygladal na zdziwionego, przerazonego, zaklopotanego. Wszyscy spokojnie zajmowali sie swoimi sprawami.
A wiec cos dziwnego i niewytlumaczalnego spotkalo nas samych, a nie tych, ktorzy nas otaczali.
Mysl ta sprawila mi niemala ulge. Mimo wszystko sa to dwie rozne rzeczy: przypuszczac, ze niebezpieczenstwo grozi tobie jednemu, albo tez myslec, ze podlegaja mu wszyscy ludzie, caly rod czlowieczy. W ostatecznosci ja i Zora jakos sie z tego wykaraskamy. Byleby cos podobnego nie przydarzylo sie calej Ziemi.
— To pan i ja stalismy sie nienormalni — powiedzialem do mojego towarzysza podrozy. — A ludzie pozostali tacy sami, jak byli.
Zora patrzal na mnie tepym wzrokiem.
— To nas cos przyspieszylo, rozumie pan? Zaczelismy sie poruszac i zyc szybciej, a ludzie zyja normalnie.
— Normalnie!.. Tez wymysliles! — Usmiechnal sie z niedowierzaniem i wstal z lawki. — No popatrz. — Ruszyl naprzod. — Ja ide, a on stoi. I jeszcze gebe rozdziawil. (Piotr Iljicz w tym czasie znowu zaczal nieskonczenie powoli otwierac usta.) — A ty mowisz „normalnie”.
— No i co z tego? Po prostu my bardzo szybko sie poruszamy i reagujemy. Dlatego nam sie wydaje, ze wszyscy inni sa nieruchomi.
Szlismy z powrotem z sowchozu do naszego osiedla i usilowalem wytlumaczyc Zorce ten rozdzial fizyki klasycznej, ktory traktuje o zagadnieniach ruchu i predkosci.
— Nie ma predkosci absolutnej, czy pan rozumie? Predkosc ciala oblicza sie w stosunku do innego ciala, ktore warunkowo uwazamy za nieruchome. I sadzac z tego, cosmy zaobserwowali, zmienila sie nasza predkosc w stosunku do Ziemi. A u innych ludzi zostala taka sama jak przedtem. Dlatego wlasnie nam sie wydaje, ze stoja w miejscu…
Patrzyl na mnie nieufnie, jak ktos, komu usiluja wmowic zlezaly towar.
— Niech pan sobie wyobrazi na przyklad, ze jedzie pan autem z szybkoscia szescdziesieciu kilometrow na godzine. Jest to przeciez panska szybkosc w stosunku do Ziemi, nieprawdaz? A jezeli obok jedzie drugi woz z szybkoscia piecdziesieciu kilometrow, to w stosunku do niego panska szybkosc bedzie wynosic juz tylko dziesiec. No, czy nie tak?
Zmarszczyl sie i zaczal sapac, kombinujac z wysilkiem.
— A na szybkosciomierzu?
— Co na szybkosciomierzu?
— Ile tam bedzie?
— Na szybkosciomierzu panskiego wozu oczywiscie bedzie szescdziesiatka. Ale to tylko w stosunku do Ziemi…
— Ale bedzie szescdziecha! A ty mowisz, ze dziesiec. — Usmiechnal sie jak ktos, komu sie udalo skompromitowac przeciwnika.
Zaczalem od nowa snuc swoje wywody, ale zobaczylem, ze Zora nie zwraca na nie najmniejszej uwagi.
Umiejetnosc myslenia abstrakcyjnego byla mu calkowicie obca. Nie rozumial mnie ani troche i najwidoczniej sadzil, ze usiluje go jakims sposobem nabic w butelke.
Umilklem i przeszlismy okolo trzech kilometrow, zajeci swoimi wlasnymi myslami.
Jezeli zalozymy, ze faktycznie „przyspieszylismy sie” trzystakrotnie albo okolo tego, wniosek stad wynika, ze przenieslismy sie z osiedla do sowchozu w ciagu jakiejs pol minuty, jezeli brac pod uwage normalny „ludzki” czas. A zatem dla calego otoczenia przemknelismy jak cienie, jak podmuch wiatru. Jednakze dla nas samych byla to dosc dluga marszruta, ktora zajela nam mniej wiecej dwie i pol godziny wedlug naszego szacunku.
Ale czy mozliwe bylo, zesmy sie poruszali z szybkoscia tysiaca albo nawet tysiaca dwustu kilometrow na godzine? Pamietalem, ze przy szybkosciach ponad dwa tysiace kilometrow, dostepnych jedynie dla samolotow odrzutowych, powierzchnia samolotu nagrzewa sie do 140–150 °C. Przy szybkosciach ponad trzy tysiace obudowa nagrzewa sie do 150 °C, wskutek czego aluminium i jego stopy traca swoje wlasciwosci.
A mysmy nawet nie odczuwali nadmiernego goraca. Wygladalo na to, ze wraz z przyspieszeniem wszystkich procesow fizjologicznych w naszych cialach ulegl przyspieszaniu rowniez proces wymiany ciepla.
Bylo to jedyne wytlumaczenie, jakie moglem znalezc.
Zreszta, jezeli predko machalem reka, ta jej strona, ktora trafiala na opor powietrza, odczuwala leciutkie i przyjemne uklucia…
A kurz, ktory wzbilismy po drodze, idac do sowchozu, wciaz jeszcze nie zdazyl opasc.
Noga stluczona o fale bolala mnie coraz bardziej i stopniowo pozostawalem w tyle za Zora. Bol ten przekonywal mnie namacalnie, ze wszystko to odbylo sie w rzeczywistosci.
Gdysmy wyszli na szose nadmorska, okazalo sie, ze w glowie mojego towarzysza podrozy zachodza jakies procesy myslowe.
Zaczekal na mnie na brzegu szosy.
— To niby my predko, a oni powoli?
— Jacy „oni”? — zapytalem.
— No, w ogolnosci. Wszyscy. — Zatoczyl wielkie kolo reka, dajac do zrozumienia, ze ma na mysli cala ludzkosc.
— Oczywiscie, ze znacznie wolniej od nas. Zora sie zastanowil:
— A wiec oni nas nie zlapia?
— Nie zlapia — odpowiedzialem niepewnie. — A po co wlasciwie maja nas lapac? Przeciez nie zamierzamy sie ukrywac.
Rozesmial sie i pomaszerowal po asfalcie. Ale teraz zachowanie jego uleglo zmianie. Poprzednio bal sie nieruchomych ludzi, ktorych spotykalismy po drodze. Teraz strach mu przeszedl i Zora stal sie jakis nieprzyjemnie zaczepny wobec wszystkiego, co zyje i co spotykalismy po drodze.
W poblizu osiedla wyminelismy otwarty „ZIL-110”. Woz wyciagal jakich sto dwadziescia na godzine, ale dla nas poruszal sie wolniej niz walec do ugniatania asfaltu.
Zatrzymalismy sie obok samochodu i zaczelismy obserwowac pasazerow.
Zapewne wybrali sie oni na zwiedzenie pojezierza.
W wozie siedzialo piec osob i na ich twarzach malowal sie wyraz zadowolenia i skupienia, jaki miewamy, gdy calkowicie poddamy sie rytmowi szybkiej jazdy i masujacym skore podmuchom wiatru.
Co prawda, wszyscy wydawali sie nieco bez zycia.
Po prawej stronie na tylnym siedzeniu znajdowala sie dziewczyna siedemnastoletnia, uczennica, z czysta i swieza buzia, ubrana w kwiaciasta sukienke. Przymruzyla dlugorzese oczy i nieco otwarla usta.
Zora dlugo spogladal na dziewczyne, pozniej nagle podniosl reke, nastawil krotki i gruby paluch wskazujacy z brudnym paznokciem i mial zamiar wsadzic go dziewczynie w oko.
Ledwo zdolalem odciagnac jego reke. Zmagalem sie z nim przez jakis czas. Wyrywal mi sie z glupawym chichotem i ledwie odepchnalem go od samochodu.
— Przeciez nas nie dogonia — mamrotal.
Udalo mu sie jednak sciagnac z dziewczyny tiulowa chusteczke i cisnac na droge. Podnioslem chusteczke, wrzucilem ja do auta i pociagnalem za soba mojego towarzysza podrozy.
Silny byl jak byk i dopiero teraz uprzytomnilem sobie niebezpieczenstwo, jakie moga przedstawiac dla ludzi te walory fizyczne, ktorych posiadaczami stalismy sie przypadkowo.