przewroci.

Przepuscilem go i podstawilem mu noge. Rozciagnal sie jak dlugi.

Zaluje, ze pozniej go jeszcze kopnalem. Wstyd mi o tym dzisiaj wspominac, ale ze dwa razy stuknalem go dosc mocno po zebrach.

To go ostatecznie uspokoilo i poszedl ze mna.

W domu spojrzalem na zegarek. Bogowie niesmiertelni! Przeciez minelo tylko dwie i pol minuty od chwili, jak wstalem z lozka, by sie zetknac z tymi wszystkimi cudami. Ludzkosc przezyla sto piecdziesiat sekund, a dla mnie i dla Zory bylo to jedenascie albo dwanascie godzin, wypelnionych po brzegi przygodami.

Zdazylismy sie juz poznac i pobic. Dwukrotnie zglodnielismy i nasycilismy glod. Poszlismy do Gluszkowa i z powrotem. Mialem stluczona noge, bolal mnie nadgarstek prawej reki. Klujaca szczecina wyrosla mi na brodzie i policzkach.

A tymczasem swiat bez pospiechu przezywal dopiero swoja trzecia minute.

Jak dlugo jeszcze trwac bedzie nasz niesamowity stan? Czyzbysmy na zawsze zostali na niego skazani? Ale dlaczego tak sie stalo?

Nie mialem sily szukac odpowiedzi na te wszystkie pytania.

Jak tylko weszlismy do jadalni, Zora zwalil sie na kanape i zachrapal.

Ja rowniez odczuwalem smiertelne znuzenie, oczy mi sie kleily.

Powinienem byl polozyc sie i wyspac, ale pilnowalem Zory. Przyszlo mi nawet do glowy, zeby go zwiazac na czas, jak ja bede spac. Wiedzialem jednak, ze jest o wiele silniejszy ode mnie. Udalo mi sie pobic go tylko dlatego, ze nie mial zielonego pojecia o boksie.

Slaniajac sie ze zmeczenia patrzalem na niego z zazdroscia. On nie musial sie mnie obawiac. Wieczna przewaga lobuza nad uczciwym czlowiekiem.

Pamietam, ze gdy Zora usnal, poszedlem do lazienki z zamiarem zdjecia pizamy i umycia sie jak nalezy. Ale pizama zaczela rozlatywac sie w strzepy, gdy tylko zaczalem sie z niej wygrzebywac, i osadzilem, ze lepiej bedzie pozostawic ja na sobie.

I woda rowniez nic nie zmywala. Slizgala sie po twarzy i rekach, jak gdyby byly posmarowane maslem. Chyba dzialo sie tak dlatego, ze nie potrafilem wystarczajaco zwolnic swoich ruchow.

Koniec koncow, polozylem sie nie umyty na dywanie w jadalni.

Postawilem trzy krzesla na kanapie nad spiacym Zora. Przewidywalem, ze gdy sie ocknie i zacznie poruszac, krzesla poupadaja i rozbudza mnie.

Zgola nie wzialem pod uwage faktu, ze prawie przez caly czas otaczala nas cisza, ktora przerywaly tylko nasze wlasne glosy. Niekiedy zreszta rozlegaly sie jakies nowe i nie wytlumaczone dzwieki, cos w rodzaju przeciaglego nieglosnego pohukiwania. Niekiedy dawal sie slyszec gwizd, ktorego zrodla nie moglismy dociec.

Rzecz w tym, ze nasze uszy normalnie przyjmuja dzwieki czestotliwosci od szesnastu do dwudziestu tysiecy hercow.

Obecnie wszystko wskazuje, ze ow diapazon, jesli chodzi o nas, ulegl przesunieciu. Pewna czesc dotychczasowych dzwiekow zniknela i pojawily sie nowe, ktorych pochodzenia sobie nie uswiadamialismy.

W kazdym razie ani on, ani ja nie uslyszelibysmy halasu upadajacych krzesel.

Ale wowczas zapomnialem o tym. Przez jakis bardzo niedlugi czas wiercilem sie na dywanie ukladajac mozliwie wygodnie stluczona noge.

Wreszcie — zasnalem.

PROBA SKOMUNIKOWANIA SIE Z NORMALNYM SWIATEM

Nie wiem, jak innych ludzi, ale mnie zawsze nadzwyczaj odswieza sen, nawet najkrotszy. W czasach studenckich nieraz dorabialem sobie do stypendium pracujac po nocach jako tragarz w kombinacie mlynarskim. W instytucie po tak spedzonej nocy okropnie chcialo mi sie spac i wysypialem sie zupelnie przyzwoicie w ciagu pieciominutowej przerwy miedzy wykladami. Zdarzalo sie, ze siedzialem na pierwszym wykladzie, gryzac palce, zeby sie nie zdrzemnac, pozniej po dzwonku kladlem glowe na stole, tracilem swiadomosc i na nastepnym w lot chwytalem najbardziej skomplikowany material.

Tym razem przespalem nie piec, ale wszystkiego dwie minuty normalnego czasu. Ale dla mnie, wedlug naszej rachuby, oznaczalo to cale dziesiec godzin.

Obudzilem sie i od razu poczulem sie wypoczety. Wstalem i popatrzylem na Zore. Lezal rozwalony na kanapie, chrapiac ciezko.

Wszystkie trzy krzesla poniewieraly sie po podlodze i upadek ich nie obudzil ani mnie, ani jego.

Ukradkiem wyszedlem z domu do ogrodu i rozejrzalem sie.

Swiat, ktory dopiero co opuscilem, lezal dokola mnie jak zamarly. Nie drgnawszy ani jednym listkiem staly lipy; spaly krzewy jasminu objete leniwym spokojem; tuz obok, wycelowany w powietrze, wisial nieruchomo konik polny o blekitnych matowych oczach.

Wszystko to bylo skapane w porannym sloncu.

Wyspalem sie doskonale i sytuacja nasza nagle przedstawiala mi sie w zupelnie innym swietle. Mowcie, co chcecie, ale jednak czulem sie Kolumbem w tej nowej rzeczywistosci. Zapragnalem niezwlocznie zbadac swoj lad.

Wczoraj (to, co sie dzialo do chwili zasniecia, uwazalem juz za wydarzenia wczorajszego dnia) doszedlem do przekonania, ze moge skakac z duzej wysokosci bez obawy rozbicia.

Tuz obok naszej werandy stala duza drabina ogrodowa. Wdrapalem sie po niej na daszek werandy. Bylo jakie dwa i pol metra do ziemi, pokrytej miekka darnia, ktora zona przekopala pod jakies pozne kwiaty.

Po krotkiej chwili wahania skoczylem. I rzeczywiscie: nie spadalem, lecz szybowalem w powietrzu, chociaz sila przyciagania ziemskiego dzialala na mnie tak samo, jak i na kazde inne cialo. Opadalem z przyspieszeniem 9,8 m/sek. Ale w mojej swiadomosci ta sekunda byla obecnie rozciagnieta na o wiele dluzszy czas.

W ogole, jezeli nam sie zdarzy skoczyc z wysokosci, wydaje sie, ze spadamy bardzo szybko tylko dlatego, ze w czasie upadku niewiele zdazymy poczuc i przemyslec. Nasza umiejetnosc reagowania pozostaje w jakiejs harmonii z szybkoscia padania.

Teraz dla mnie owa harmonia sie rozciagnela. Spadalem w ciagu pol sekundy normalnego czasu, ale wobec mojej zdolnosci do myslenia i reagowania trwalo to nadzwyczaj dlugo.

Kapalem sie w powietrzu, powoli zblizajac sie ku ziemi.

Bylo to takie nowe i ostre doznanie, ze zaledwie stanalem na nogi, natychmiast wybralem sie po raz drugi. Juz nie na werande, ale wprost na dach domu.

Obejrzalem z gory osiedle i stwierdzilem, ze obalonego przez Zore przechodnia juz nie ma na ulicy.

Najpewniej w ciagu tych dwoch minut, gdysmy spali, zdazyl juz stanac na nogi i skryl sie za zakretem szosy. Chyba nie mogl sie polapac, co sie z nim dzialo. I nie polapie sie nigdy.

Okropnie mi sie chcialo jeszcze raz zakosztowac wrazenia lotu i znowu zeskoczylem w dol. Zreszta z mojego punktu widzenia nie tyle zeskoczylem, ile zszedlem z dachu w powietrze. Tym razem wysokosc byla wieksza — okolo pieciu metrow. Rownalo sie to sekundzie normalnego czasu, czyli pieciu moim minutom.

Piec minut powolnego plywania w powietrzu! Trzeba doswiadczyc tego samemu, zeby zrozumiec. Rozkladalem rece i nogi i na odwrot, kulilem sie, opuszczalem sie brzuchem na dol i obracalem sie dookola. Odnioslem wrazenie, ze caly swiat jest napelniony jakas subtelna przezroczysta zawiesina, w ktorej miekko i lagodnie sie kolysze.

W koncu zblizylem sie do ziemi, stanalem na nogi i usilowalem od razu wrocic na drabine. Ale szkoda bylo marzyc. Calkowicie zapomnialem o sile bezwladnosci. W czasie pierwszego skoku ze stosunkowo nieduzej wysokosci byla prawie niedostrzegalna. A teraz stalo sie inaczej.

Jakis dziwny ciezar w dalszym ciagu przyduszal mnie do ziemi, ugial kolana i ciagnal glowe na dol.

Przez chwile poczulem nawet lek. Pozniej, orientujac sie, o co chodzi, szybko sie obrocilem i polozylem, rozplaszczywszy sie plecami na trawie.

Ciezar przeszedl przez glowe, ramiona, piers i nogi i jak gdyby wsiaknal w ziemie.

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату