pospiesznie wyciaga nogi z trzesawiska. I nie takie, jakie sie odczuwa maszerujac po wilgotnym piasku.

Wlasciwie sie nie zapadalem. Szedlem jak gdyby po cienkiej blonie, ktora dosc wyczuwalnie uginala sie i sprezynowala pode mna. Przez caly czas mialem przy tym wrazenie, jak gdybym zaraz mial sie zapasc, ale nim do tego dochodzilo, juz unosilem noge z niebezpiecznego miejsca.

Raz jeden, gdzies na srodku zatoki, zatrzymalem sie i przerwawszy sprezynujaca otoczke zaczalem powoli pograzac sie w wode. Ale pusciwszy sie w dalsza droge, natychmiast znowu sie na nia wydostalem.

W zaleznosci od tempa marszu woda wyczuwalnie zmieniala dla mnie swoje cechy fizyczne.

Wedlug moich obliczen przebieglem kilometr w ciagu dwoch i pol minuty. Niezly czas, jezeli wziac pod uwage stluczona noge.

Wydostawszy sie na brzeg i przedzierajac sie ku szosie przez kepy olszyny usmiechnalem sie nawet, wyobrazajac sobie, jaka mine bedzie mial Zora przy spotkaniu ze mna.

Jednakze nie mialem sposobnosci podziwiac jego zaklopotania, poniewaz nie bylo go na drodze.

Do tej pory nie wiem, co mi sie przywidzialo po drugiej stronie zatoczki.

Moze byla to po prostu ciemna plamka, migajaca przed oczyma pod wplywem zmeczenia nerwu wzrokowego.

W drodze powrotnej do osiedla spotkalem kilka autobusow. Jeden szedl do Leningradu i byl calkiem pusty, a dwa inne, jadace w przeciwnym kierunku, przysiadly na osiach pod ciezarem licznych pasazerow.

To mi przypomnialo, ze dzisiaj wlasciwie jest niedziela, dzien wolny od pracy, a ja zamiast odpoczywac, uganiam sie za bandyta.

Wtedy po raz pierwszy zrozumialem, o ile pojecie „wolnosc” przeciwstawia sie mozliwosci robienia wszystkiego, co sie zechce.

Rzeczywiscie moglem robic wszystko, czego dusza zapragnie — nawet biegac po wodzie. Ale jednoczesnie czulem sie niemal wiezniem zamknietym w pojedynce. Wszyscy jechali sie opalac, kapac, gawedzic z przyjaciolmi, a ja nawet nikomu nie moglem opowiedziec o tych cudach, jakie mi sie juz przydarzyly.

Dopoki przebywalem w tym osobliwym stanie, nieraz powracalem do tej mysli.

Wolnosc to przede wszystkim moznosc swobodnego obcowania z ludzmi i bez tej moznosci wszystko inne traci wartosc.

Rozmyslajac o tym, niepostrzezenie doszedlem do osiedla i zatrzymalem sie w niepewnosci.

Dokad isc? Do Andrieja Mochowa, zeby otrzymac odpowiedz na tamta kartke? Do domu, zeby cos przekasic?

Glod zaczal mi juz doskwierac. W ogole zauwazylem, ze i mnie, i Zorzowi o wiele czesciej chcialo sie jesc niz to bywa w normalnych warunkach — moze dlatego, ze przez caly czas znajdowalismy sie w ruchu.

I gdzie teraz szukac tego nieszczesnego Zory?

Niemal biegiem dotarlem do stacji kolejki i przez jakis czas go tam szukalem.

Dopiero co przybyl pociag z Leningradu i caly peron byl pelen przyjezdnych i witajacych. Odswietnie ubrani mezczyzni i kobiety, mlodziez z plecakami, kilku rowerzystow.

Zapewne na stacji panowalo duze ozywienie, ale dla mnie to wszystko przedstawialo tlum manekinow, ktore zeszly z wystawy sklepu gotowych ubran.

W pewnym miejscu, na schodkach prowadzacych z peronu na droge, stal dwuletni malec w ubranku marynarskim, podtrzymywany przez dziadka za ramie. Na okraglej buzi chlopca zastygl radosny usmiech, a o dwa kroki od niego wyciagali rece szczesliwi tata i mama.

Jak gdyby wszyscy powtarzali przed fotografem „na czas” ckliwa scenke rodzinna: „Dudus wita tatusia i mamusie”.

Wowczas po raz pierwszy doznalem uczucia wstydu, ze nie jestem taki jak inni.

Pozniej to uczucie wciaz we mnie narastalo. Ale po raz pierwszy zjawilo sie wlasnie wtedy na peronie.

Mozliwe, ze wyda sie to nieco dziwaczne, ale okropnie mnie gnebila mysl, ze wszyscy wokol sa dobrze ubrani, czysci i weseli, a ja bladze pomiedzy nimi w brudnej i podartej pizamie, nie ogolony i zmeczony.

Wiedzialem, ze nikt nie moze mnie zobaczyc, poniewaz nieustannie bylem w ruchu, ale mimo wszystko nie udawalo mi sie przezwyciezyc uczucia zawstydzenia.

Rozejrzawszy sie po peronie, wyszedlem na droge do Leningradu, ktora biegnie tutaj calkiem rownolegle do linii kolejowej, i zobaczylem nareszcie Zory o jakichs osiemset metrow przede mna.

Rozpoczela sie gonitwa, ktora trwala cale dwie godziny.

Zreszta nie wiem, czy to mozna bylo nazwac gonitwa. Zora nie uciekal przede mna, nie wiedzial, ze usiluje go dogonic.

Kolo stacji „Sportowa”, znajdujacej sie w odleglosci szesciu kilometrow od nas, o malo co nie doscignalem Zory, bo sie zatrzymal, zeby obszukac kieszenie starszego jegomoscia w szarym garniturze, o wygladzie profesora.

Bylem w tym czasie o jakies sto metrow od nich i ukrylem sie w krzakach, bojac sie, ze Zora mnie zauwazy. Pozniej zaczalem sie przedzierac chaszczami, ale Zora juz dokonal swojego dziela, rzucil portfel jegomoscia na ziemie i pomaszerowal dalej.

Portfel nadal lezal na asfalcie, gdy przechodzilem obok poszkodowanego. Mial rozdarta calutka marynarke.

W ogole cala nienaturalnosc i nawet bezsensownosc tego poscigu polegala na tym, ze po prostu fizycznie nie bylem w stanie dogonic Zory, chociaz przez caly czas widzialem z daleka jego krepa postac w marynarce. Przescigalismy samochody i autobusy, poruszalismy sie szybciej od jakiegokolwiek srodka transportu. Nie bylo sily na ziemi, ktora by mogla mi dopomoc.

Jak w epoce jaskiniowej, rezultat zalezal wylacznie od naszych nog. A Zora mial przewage, poniewaz z kazdym krokiem coraz bardziej utykalem.

Bylismy juz niedaleko od nastepnej stacji, gdy zdarzylo sie cos, co ostatecznie spowodowalo, ze zaniechalem pogoni.

KATASTROIA KOLEJOWA

Zaczelo sie od dzwieku, ktory mnie zmusil do wytezenia uwagi.

Szedlem utykajac wzdluz nie konczacego sie pociagu towarowego, gdy nagle skads z daleka nadszedl i rozlegl sie niski, wciaz wzmagajacy sie ryk. Do tego stopnia przypominalo to grzmoty, ze sie zatrzymalem i popatrzalem na niebo. Ale nie bylo na nim ani jednej chmurki.

Pamietam, ze ryk ten nawet mnie przestraszyl. Bylo w nim cos wszechogarniajacego. Jak gdyby krzyczala sama ziemia. A ja mialem juz dosc wszelakich cudow i kosmicznych niespodzianek.

Nastepnie popatrzylem w strone parowozu, ujrzalem nieruchomy obloczek pary obok komina i zorientowalem sie, ze te dzwieki wydobywaja sie z gwizdka. Maszynista uprzedzal zawiadowce stacji o zblizaniu sie pociagu.

Bardzo dlugo szedlem wzdluz wagonow. Na poczatku jechaly lory zaladowane granitem, potem kilka wagonow bydlecych, trzy cysterny z nafta, znowu lory i znowu wagony.

Byl to rzeczywiscie nie konczacy sie pociag i zanim dotarlem do polowy, znudzilo mi sie sciganie.

Moze sie wydawac dziwne, ale kiedy Zora i ja szlismy dokadkolwiek, wcale nie czulismy, ze sie poruszamy z nadnaturalna predkoscia.

Wydawalo sie nam, ze wszystko inne stoi w miejscu, a my sami poruszamy sie zaledwie z normalna szybkoscia.

Rzecz w tym, ze „predko” i „powoli” sa to pojecia czysto subiektywne.

Stad tez wyobrazalem sobie, ze ide z normalna szybkoscia wzdluz nie konczacego sie pociagu, ktory stoi niemal bez ruchu. (W rzeczywistosci poruszal sie z szybkoscia czterdziestu kilometrow na godzine.) Bylem juz przy pierwszych wagonach, gdy do ryku syreny parowozowej dolaczyly sie pogwizdy o wyzszych tonach. Mialem

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату