Gdy zakonczyl spiewac, przechylil sie przez stol i polozyl mi dlon na ramieniu:
— Dobra. Posluchaj mnie. Ja cie naucze, jak zyc. Zrozumiano?
(Wymawial to slowo przeciagajac ostatnia zgloske.) Z odraza stracilem jego dlon z ramienia.
— Co nam teraz potrza? — monologowal dalej. — Nam potrza forsy.
Zrozumiano? A ja wiem, gdzie ja mozna wziac. W elektrowni od ksiegowego. Tylko sie mnie trzymaj.
— A na co nam pieniadze? — zapytalem. — Przeciez i tak mozemy brac wszystko, co nam potrzeba.
Ta mysl zaskoczyla go nieco. Przez jakis czas patrzal na mnie podejrzliwie, pozniej stwierdzil niepewnie:
— Forsa to grunt.
Nie pamietam, o czym dalej mowilismy, ale wkrotce olsnila go nowa idea: koniecznie mielismy uciekac do Ameryki. (Wyobrazal ja sobie jako kraj, w ktorym nikt nic innego nie robi, tylko przez dwadziescia cztery godziny rozbija sie w te i z powrotem eleganckimi wozami i gra na saksofonach.)
Gdy tak paplal, postanowilem sobie twardo, ze w zadnym wypadku nie wypuszcze go od siebie. Kto wie, co mu moze strzelic do tepej mozgownicy. W stanie, w ktorym znajdowalismy sie obaj, ludzie byli calkowicie bezbronni wobec jego bezczelnego zainteresowania. Byl w tej chwili nieomal wszechmocny: mogl ukrasc, uderzyc, nawet zabic.
Naraz podniosl sie od stolu:
— Warto by jeszcze z pol litra.
Nie zdazylem go zatrzymac i wyskoczyl za drzwi.
Wyjrzawszy przez okno i przekonawszy sie, ze Zora faktycznie skierowal sie do kiosku, poszedlem do lazienki, zdjalem tam z haczyka maly dziecinny recznik i wsadzilem go do kieszeni. Pozniej znowu zaczalem obserwowac Zore.
W sklepiku zasiedzial sie dosc dlugo i leniwie wlokl sie z powrotem.
Zatrzymal sie kolo przechodnia w pumpach i obszedl go dookola, bacznie mu sie przypatrujac. Pozniej nagle pchnal go z sila.
Wszystko we mnie az sie zagotowalo z gniewu. Wybieglem z jadalni.
Zora juz sie skierowal do mlodziutkiej pomocnicy domowej Juszkowow. Krzyknalem za nim, niechetnie wiec zsunal noge z parkanu.
Podszedlem blizej i zobaczylem, ze ma podejrzanie wypchane kieszenie.
— Co tam masz?
Zawahal sie, nastepnie wyciagnal do polowy z kieszeni gruba paczke piecdziesieciorublowych banknotow.
— Drobnych to nawet nie chcialo mi sie brac — wyjasnil. — Zrozumiano? Znam jeszcze drugie miejsce. Mozna brac rowne dole.
Pasuje?
Kiedy to wszystko mowil, owinalem za plecami recznikiem kisc prawej reki. Pozniej podszedlem do niego blisko.
— Sluchaj mnie uwaznie. W tej chwili idziemy z powrotem do sklepiku i polozysz na miejsce wszystko, co wziales stamtad. Rozumiesz?
Zamrugal oczyma ze zdziwienia:
— Gdzie mam polozyc?
— Z powrotem do kasy. W sklepiku.
— Po co?
— Po to, ze ci krasc nie pozwole.
Nareszcie dotarlo do niego. Zmruzyl oczy i popatrzal na mnie uwaznie od dolu do gory. Byl nizszy prawie o glowe ode mnie, za to o wiele szerszy w barach.
Dalej wszystko sie potoczylo jak w amerykanskim filmie gangsterskim.
Zamachnal sie nagle. Odchylilem glowe i w tym momencie czubek jego ciezkiego buta ugodzil mnie z sila w splot sloneczny. Na jakas sekunde stracilem przytomnosc i lapiac ustami powietrze skulilem sie pod plotem, trzymajac sie sztachety, zeby nie upasc. Nogi sie ugiely pode mna, pomyslalem z przerazeniem, ze za chwile Zora trzasnie mnie jeszcze butem w twarz.
Gdyby to zrobil, juz bym nie wstal. Na szczescie zachcialo mu sie pochelpic przede mna.
— Co, smakowalo? — zapytal z zajadla ciekawoscia. — I jeszcze zafasujesz. Wiedzialem, cos za jeden. A to ci kasztan, psiakrew!
Gdy tak przeklinal, stopniowo przychodzilem do siebie. Najpierw rozjasnilo mi sie w glowie, pozniej ustalo drzenie nog. Odetchnalem gleboko. Za jakies dwie-trzy sekundy odzyskam normalny oddech.
Zora podniosl noge. Ale ja bylem w pogotowiu i wyprostowawszy sie odskoczylem.
Przez jakis czas stalismy naprzeciw siebie.
— Chcesz jeszcze? — zapytal ochryple.
Zblizylem sie do niego o krok i wykonalem ruch lewa reka. Spojrzenie jego poszlo za moja piescia. Wykorzystalem to i przenoszac wage calego ciala zadalem mu cios prawa w szczeke.
Gdyby nie recznik, rozbilbym sobie palce na miazge.
Twarz jego przybrala wyraz zdziwienia, gdy zainkasowal to uderzenie, Postal sekunde i runal na jedno kolano.
Byl to klasyczny nokaut.
Ale dlugo na ziemi nie pozostal. Wyjal noz z kieszeni, otwarl go i rzucil sie na mnie.
Poczestowalem go jeszcze jednym ciosem.
Poddal sie dopiero po trzecim. Usiadl na asfalcie i upuscil noz.
— No co? — zapytalem. — Starczy?
Milczal.
— Dosc czy jeszcze?
— No dobra — steknal. — Czego chcesz ode mnie? Czego sie mnie czepiasz?
Po czym zanieslismy pieniadze do sklepiku. Chlipiac wlokl sie przodem popedzany moimi okrzykami.
Sprzedawca w bialym pomietym kitlu zastygl nad opustoszona kasa. A raczej dopiero zaczynal zwracac glowe ku szufladzie oproznionej przed chwila przez Zore.
Nastepnie probowalem podniesc przewroconego przechodnia w pumpach. Ale proba ta nie dala zadnego wyniku. Znowuz mialem sie zetknac z ta podatnoscia, jaka swiat materialny odpowiadal na szybkosc moich ruchow…
Bardzo delikatnie i ostroznie zaczalem podnosic mezczyzne za ramiona.
Ale glowa jego pozostawala na ziemi jak przyklejona. Wprawdzie staralem sie robic to nadzwyczaj powoli, jednakze z normalnego ludzkiego punktu widzenia wygladalo, ze szarpie go z fantastyczna szybkoscia i glowa nie nadaza za ramionami.
Cialo bruneta bylo jak z waty. Balem sie, ze go uszkodze, i pozostawilem go lezacego.
Zora stojac opodal patrzyl spode lba na to wszystko. Widocznie w zaden sposob nie miescilo mu sie w glowie, po co zadaje sobie tyle klopotu dla nieznajomego czlowieka.
Gdy wstalem, odchrzaknal:
— No, to ja juz ide.
— Dokad?
Gestem wyrazajacym niezaleznosc machnal reka w kierunku stacji:
— Jak to dokad?… Do domu.
— Nigdzie sam nie pojdziesz — powiedzialem. — Caly czas bedziemy razem. Chodzmy.
Wowczas sie rzucil na mnie po raz drugi. Pochylil glowe i rzucil sie do przodu jak byk, liczac na to, ze mnie