A Zore teraz trudno bylo wziac w karby.

Za rowem przydroznym zauwazyl krzyzodzioba i rzucil sie za nim. Na szczescie ptak byl tak wysoko, ze nie mogl go dosiegnac.

Spotkalismy na drodze motocykliste — tego, ktorego rankiem zobaczylem jeszcze przez okno. Byl o jakies poltora kilometra od miejsca, w ktorym po raz pierwszy go ogladalem. Zora nie wiadomo czemu zapragnal go obalic. Kiedy znowu zaczalem go odciagac, nagle wyrwawszy reke popatrzyl na mnie z wrogoscia:

— Won, lobuzie! Bo ci tak doloze, ze skonasz. Milczalem speszony.

Z pogarda wydal dolna warge:

— Odwal sie! Albos to mi potrzebny?

Z wielkim trudem go uspokoilem i powleklismy sie dalej. Ale teraz jego ton wobec mnie ulegl calkowitej zmianie.

Po tej calej awanturze poczulem ogromna ulge, gdy nareszcie dotarlismy do osiedla i zdolalem go sprowadzic z ulicy do domu.

BOJKA

Wedlug mojego zegarka cala nasza nieobecnosc trwala niewiele ponad minute normalnego „ludzkiego” czasu. W osiedlu nie zmienilo sie prawie nic od chwili, jakesmy wyszli.

W domu Mochowa podniesiona byla stora w oknie jego gabinetu i sam Andriej Andriejewicz siedzial za biurkiem. (Wydawal mi sie okropnie daleki i obcy w chwili gdy przechodzilem obok, utykajac.) Pomocnica domowa Juszkowow — piegowata tega Masza — znieruchomiala za parkanem po przeciwnej stronie ulicy z pieluszka w rece. Stojac na miejscu tuz przy kiosku szedl nieznajomy tegi brunet w pumpach. Nad tym wszystkim wisialo w niebie nieruchome slonce, a galezie drzew uginaly sie od wiatru, ktorego nie czulem.

Klapnalem zmeczony na krzeslo w jadalni. Niech to diabli! Wszystko to juz mi sie porzadnie znudzilo. Trzeba bylo wziac sie w garsc i dociec, skad sie wziely te wszystkie nieprawdopodobne przemiany. Ale bylem taki znekany, ze czulem sie zupelnie niezdolny do jakiejkolwiek trzezwej oceny rzeczywistosci.

I Zorce, i mnie chcialo sie jesc.

Nareszcie zmusilem sie do wstania i powloczac nogami zaczalem gromadzic na stole wszystko, co bylo w lodowce i na kuchence gazowej.

— Skocze po pol litra — zaproponowal Zora.

— Pojdziemy razem — odpowiedzialem. Nie chcialem puszczac go samego do osiedla.

Zgodzil sie z ponura mina. Juz zdazylem mu dokuczyc swoja opieka i najchetniej bylby sie mnie pozbyl.

Przy obiedzie przesiedzielismy dwie albo trzy godziny.

Wiele rzeczy zdumiewalo nas. Upuszczony ze stolu widelec zawisal w powietrzu i dopiero po jakiejs poltorej minuty leniwie opadal na podloge.

Wodka w zaden sposob nie dawala sie wlac do szklanki i Zora musial ja ssac z butelki.

Wszystko sie odbywalo jak w mocno zwolnionym filmie i tylko wysilkiem woli zmuszalem sie do ustawicznego pamietania o tym, ze swiat zachowuje sie normalnie, ale inna szybkosc naszego postrzegania pozwala go nam ogladac w odmienionej postaci.

Gdy patrzylem na powoli opadajacy widelec, odnioslem wrazenie, ze ogladalem to zjawisko juz dawniej i ze kiedys siedzialem sobie z Zora przy stole usilujac wlac mleko do szklanki. (Wie pan, odczuwamy nieraz, ze to, co sie z nami dzieje w chwili biezacej, przezywamy juz po raz drugi w naszym zyciu.)

Pozniej stuknalem sie w czolo. Nie widzialem, ale czytalem. W opowiadaniu Wellsa „Najnowszy przyspieszacz”. Tam rowniez byla szklanka, ktora zawisla w powietrzu, i nieruchomy rowerzysta.

Dziwne, jak blisko najzuchwalsza fantazja styka sie z rzeczywistoscia.

Choc prawde powiedziawszy, nie ma w tym nic zadziwiajacego. Nawet najbardziej fantastyczna hipoteza opiera sie na rzeczywistosci, poniewaz poza nia czlowiek niczym innym nie rozporzadza.

Przypomnialem sobie epizod z tego opowiadania, w ktorym jeden z bohaterow zyjacych przyspieszonym zyciem przerzuca bononczyka z miejsca na miejsce. Tego jednakze nie mozna robic, poniewaz urwano by glowe pieskowi.

Chodzilo o to, ze w naszej sytuacji rzeczy nie tylko plywaly w powietrzu. Utracily rowniez spoistosc. Chwytalem krzeslo za oparcie i oparcie pozostawalo mi w rece, jak gdybym zdejmowal sluchawke telefoniczna. Usilowalem zaslac lozko, ale przescieradlo, gdy je bralem, darlo sie na strzepy. (Oczywiscie, nie czynie tu zarzutow wybitnemu pisarzowi. Jego opowiadanie jest po prostu bezpretensjonalnym i mistrzowsko napisanym zartem.)

Wtedy tez, przy obiedzie, po raz pierwszy zobaczylem, jak w istocie wyglada kropla spadajaca w powietrzu. Wcale nie posiada owego „kroplistego” ksztaltu, jaki jej przypisujemy.

Kropla z nachylonego czajnika spadala w sposob nastepujacy: z poczatku od dziobka odrywalo sie cos, co rzeczywiscie przypominalo krople. Ale pozniej raptownie gorna wydluzona czesc odrywala sie od dolnej i tworzyla miniaturowe wrzeciono wodne ze zgrubieniem w srodku i cienkimi koncami. Dolna czesc w tym czasie przeobrazala sie w kulke.

Pozniej wrzeciono pod wplywem sil przyciagania czasteczkowego rowniez rozpadalo sie na szereg drobniutenkich, prawie niedostrzegalnych paciorkow, a dolna pokazna i ciezka kulka rozplaszczala sie z gory i z dolu. I w takiej postaci wszystko to przyspieszonym ruchem opadalo na stol.

Cos w rodzaju pionowo wyciagnietej nitki z duzym rozplaszczonym paciorkiem u dolu i kilkoma malutkimi powyzej.

W ogole krople opadaly tak powoli, ze rozbijalem je pstryknieciem.

Jednakze moj nowy znajomy nie dawal mi zajac sie obserwacjami.

Zora szybko stawal sie nietrzezwy i wtedy robil sie zgola nieinteresujacy.

Pociagnawszy znowu lyk z butelki, postawil ja na stole, skrzyzowal krotkie rece na piersi, zacisnal zeby i kilkakrotnie glosno prychnal nozdrzami, wpijajac wzrok w przestrzen.

Wszystko po to, by mnie przekonac o powadze jego (Zory) przezyc.

Czerwone oblicze poczerwienialo mu przy tym jeszcze bardziej, a koniuszek perkatego nosa przybladl.

Nastepnie z pogarda obrzucil wzrokiem pokoj.

— Ech, nie znasz ty zycia.

— Dlaczego? — zapytalem.

Wzruszyl ramionami z lekcewazeniem, nie uznajac mnie za godnego odpowiedzi.

— A pan je zna? — zapytalem po chwili.

Nie zrozumial ironii i wspanialomyslnie kiwnal glowa. Pozniej zasepil czolo, wskutek czego utworzyly sie na nim dwie grube faldy, i zaczal zgrzytac zebami, co czynil dosc dlugo.

Najprawdopodobniej czynil tak, azeby mnie nastraszyc, i ubawil mnie tym po trosze.

Ale wszystko to razem bylo niezbyt zabawne.

— No dobrze — powiedzial Zora — ja im teraz pokaze.

— Komu?

Popatrzyl na mnie jak na puste miejsce, jeszcze raz zazgrzytal zebami i wycedzil:

— Wiadomo komu. Blacharzom.

— Jakim blacharzom?

— No tym z milicji… I w ogole. — Rozesmial sie zlowieszczo. — I temu Iwanience z sowchozu takze.

W toku dalszej rozmowy wyszlo na jaw, ze dopiero co odsiedzial trzy lata za chuliganstwo. Dostal wyrok na piec, ale dwa mu jakims sposobem odliczono.

Dlugo wymienial swoich wrogow. Siemion Iwanowicz, niejaki lejtnant Pietrow, jeszcze jeden Siemion Iwanowicz, i nawet dyrektor sowchozu Iwanienko.

— Dowiedza sie teraz, kto to taki Zora Buchtin. Ani jeden nie ujdzie…

Pozniej raptownie zmienil mu sie humor, i zanucil:

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату