wargi, i to juz bedzie niedowierzanie.
Zdziwienie i przestrach nastapily po sobie dosc szybko, ale niedowierzanie utrzymywalo sie dlugo na twarzy Andrieja. Nie rozstawal sie z nim jakichs pietnascie minut, stojac przy mnie jak skamienialy. Od siedzenia bez ruchu zabolaly mnie plecy.
Nastepnie zaczal nieskonczenie powoli podnosic reke. Chcial mnie dotknac, zeby sie przekonac, ze to nie zludzenie.
A Wala po prostu sie przelekla. Usta otwarla szeroko i oczy sie jej rozszerzyly. Zaczela calkiem odwracac sie ku drzwiom — przedtem stala wpolodwrocona — pozniej sie zatrzymala i znow powolutku jela zwracac glowe w moim kierunku. Ale wyraz leku dlugo pozostawal na jej twarzy.
Bardzo mi trudno opisac, co czulem, gdy reka Andrieja powoli, nieomal tak powoli, jak sunie po trawie cien wierzcholka wysokiego drzewa, zblizala sie do mojego ramienia.
W ogole wydawal mi sie nie nazbyt zywy i wrazenie wzmagalo sie tym bardziej, gdy sie poruszal. Powolnosc jego ruchow podkreslala cala niezwyklosc sytuacji. Gdyby Andriej i Wala nie ruszali sie wcale, przypominaliby manekiny albo dobrze wykonane figury woskowe i to nie byloby takie uderzajace.
Pozniej reka Andrieja opadla na moje ramie. Liczylem wedlug tetna.
Dwadziescia piec uderzen, jeszcze dwadziescia piec… Dwie minuty, trzy, cztery.
Zaczal bolec mnie rowniez kark, ale usilowalem siedziec bez ruchu.
Zadziwiajaco wygladal proces doznawania wrazen, rozciagniety w czasie.
Reka Andrieja opadla mi na ramie. Ale on jeszcze nie zdazyl tego poczuc: twarz jego miala ten sam wyraz, co przed piecioma minutami, chociaz reka juz mnie dotykala.
Liczylem sekundy. Oto zakonczenia nerwowe jego palcow poczuly moja skore. Wzdluz pnia nerwowego do mozgu zostal wyslany sygnal. W ktoryms osrodku otrzymana informacja nalozyla sie na te, ktora poprzednio przekazal nerw wzrokowy. Do nerwow kierujacych miesniami twarzy pobiegl rozkaz.
Nareszcie sie usmiechnal! Proces zostal zakonczony.
A raczej nie calkiem sie usmiechnal. Tyle, ze ledwie dostrzegalnie zaczely sie podnosic kaciki ust. Ale to wystarczylo, zeby wyraz twarzy ulegl zmianie.
Tam do licha! Nie od razu sie zorientowalem, ze jestem obecny przy bardzo interesujacym doswiadczeniu, udowadniajacym materialnosc mysli.
Poruszalem sie i w ogole zylem szybciej. Dlatego tez szybciej myslalem.
Andriej zas zyl normalnie i w calkowitej harmonii z innymi procesami przebiegalo rowniez jego myslenie.
Pozniej nagle wzrok jego przygasl. Nawet nie zdazylem uchwycic momentu, w ktorym to nastapilo. Ale slowo „przygasl” bardzo dokladnie oddaje to, co nastapilo. Wciaz jeszcze spogladal na mnie, ale oczy jego staly sie inne. Cos w nich zniknelo. Zmatowialy.
Glowa zaczela odwracac sie w bok. Jak gdyby sie na mnie obrazil.
Dopiero po czterech minutach zrozumialem, ze po prostu chce sie przekonac, czy Wala mnie widzi.
Ale zadziwiajacy byl sam moment, gdy gaslo jego spojrzenie. Od razu, jak tylko zaczal myslec o Wali i na mgnienie oka przestal myslec o mnie, wzrok jego, wciaz jeszcze na mnie skierowany, ulegl przemianie. Stal sie obojetny. Ta sama galka oczna, ta sama blekitnawoszara zrenica z blekitnymi rozchodzacymi sie kreseczkami, jednakze oczy staly sie inne, zgola niepodobne do widzianych przed chwila.
Co tam moglo nastapic, gdy przelaczyla sie mysl? Przeciez nie zmienil sie sklad chemiczny galki ocznej?
Moze warto bylo posiedziec jeszcze troche, zeby Wala mogla podejsc blizej i tez sie przekonac, ze istnieje.
Ale zbytnio dawala mi sie we znaki moja chora noga. Jeszcze okolo dwoch godzin spedzilem w gabinecie Andrieja. Oczywiscie, nie bylo mowy o jakims bezposrednim skomunikowaniu.
W ciagu tych dwoch godzin Andriej ostatecznie zwrocil sie w strone Wali, podniosl reke, przywolujac ja i ukazal miejsce, w ktorym mnie juz nie bylo. A Wala zrobila kilka krokow od drzwi do biurka. I tyle.
Dla nich moje dwie godziny byly dwunastoma sekundami.
Na kalce Andrieja dopisalem jeszcze jedno slowo: „Pisz”.
I poszedlem.
Znowu chcialo mi sie spac. W ogole zmeczenie nastepowalo czesciej niz w normalnych warunkach. Na mgnienie oka nawiedzila mnie mysl, zeby sie polozyc tutaj. Gdybym przespal piec godzin, Wala i Andriej mogliby mnie widziec w ciagu jednej swojej minuty.
Ale pozniej, nie wiem dlaczego, poczulem strach przed polozeniem sie na kanapie w gabinecie Andrieja. To okropnie glupie, ale naraz mi sie przywidzialo, ze te dwie prawie nie zdradzajace oznak zycia postacie, skorzystawszy z mojego snu, zwiaza mnie, i wtedy nawet nie bede mogl im nic napisac.
Innymi slowy, zaczynaly mnie ponosic nerwy…
A rownoczesnie jalem spostrzegac, ze predkosc mojego zycia stopniowo sie powieksza.
ZWIEKSZENIE PREDKOSCI
Po raz pierwszy to zauwazylem patrzac, jak powoli spada noz, gdy upuscilem go nad stolem w jadalni. Juz przedtem rozne rzeczy spadaly bardzo leniwie, ale tym razem noz spadal na stol jeszcze wolniej.
Pozniej zwiekszyly sie trudnosci z woda. Przedtem wystarczalo mi dziesiec minut, zeby moc napelnic szklanke pod kranem w kuchni. Teraz szklanka napelniala sie po dwunastu albo nawet czternastu minutach.
Z poczatku nie zwracalem na to zbytniej uwagi.
Po wyspaniu sie i zjedzeniu obiadu poszedlem znowu do Andrieja Mochowa, zeby uzyskac wreszcie dowod na to, ze uwierzyl w moja egzystencje w innym czasie.
Rzeczywiscie, na kalce czekala na mnie linijka: „Co mamy robic? Czy potrzebujesz pomocy?”
Andriej i Wala znowu stali przy biurku, jak gdyby sie czemus przysluchiwali.
Pozniej jeszcze dwukrotnie wymienialem wiadomosci z Andriejem.
Napisalem mu, ze gdzies w okolicy wloczy sie Zora i ze moja szybkosc przez caly czas rosnie. Odpowiedzial mi prosba, zebym znowu mu sie pokazal.
Jeszcze raz siedzialem w jego gabinecie przez dwie i pol godziny i znowu widzieli mnie oboje. W ogole te spotkania byly meczace. W zaden sposob nie moglem sobie poradzic z rozdraznieniem, jakie wywolywala we mnie powolnosc normalnych ludzi, poza tym stale ulegalem zludzeniom. Wydawalo mi sie, ze te czy owe ruchy Wali i Andrieja maja cos wspolnego ze mna, a po sprawdzeniu okazywalo sie, ze jest inaczej.
Na przyklad — Andriej zaczynal podnosic reke. Natychmiast decydowalem, ze zamierza mnie dotknac. Ale reka mnie omijala. Minuta, druga, trzecia… Wowczas zaczynalem sadzic, ze chce mi cos pokazac. Po jakichs pieciu czy szesciu minutach wyjasnialo sie, ze tylko poprawial kosmyk wlosow na czole.
W ogole ani razu nie udawalo mi sie odgadnac z gory, co bedzie oznaczac ten albo inny ruch.
Wlasciwie te spotkania nie mialy najmniejszego sensu. Moglismy sie komunikowac wylacznie za pomoca kartek.
Mialem tyle wolnego czasu, ze z poczatku nie wiedzialem, co z nim robic.
Byl to paradoks, ale zrozumialem, ze czlowiek po prostu nic, ale to nic nie moze robic wylacznie dla samego siebie. Nawet odpoczywac.
Wezmy ksiazki.
Pewnego razu otwarlem tom Stendhala, ale natychmiast go odlozylem.
Okazuje sie, ze nie czytamy po prostu dla czytania, ale z tajemna — niekiedy dla nas samych — nadzieja, ze przez to czytanie staniemy sie lepsi i madrzejsi i ze wszystko to, co dobre i madre, bedziemy mogli przekazac innym.
Z pewnoscia Robinson Cruzoe nie zabieralby sie do czytania Biblii, gdyby nie mial nadziei, ze kiedys uda mu sie wyrwac ze swojej wyspy. A ja wlasnie czulem sie takim samotnikiem — Robinsonem w nie zamieszkanej pustyni innego czasu. Kto wie, czy mi sie uda powrocic do ludzi?
Oczywiscie, duzo myslalem o owej sile, ktora doprowadzila mnie i Zory do tego strasznego stanu, i doszedlem do wniosku, ze w mojej hipotezie o piorunie kulistym nie bylo nic nieprawdopodobnego. Niewatpliwie