jak pan widzi, i tak nici z tego..
– Dosyc okrutny zart z jej strony – powiedzial cicho Campion.
– Pewno, ze tak. – Szare oczy zablysly, – Mowilem jej. Wszystkim im mowilem, ale nie chcieli sluchac. Cos panu powiem o Palinode'ach. Znam ten gatunek ludzi. Spotykalem podczas wojny. Nad wszystkim rozmyslaja, nad wlasnymi uczuciami tez rozmyslaja. Wiedza, co by czuli, gdyby ktos im zrobil kawal, ale nie potrafia sobie wyobrazic, co czuje ktos inny, no, bo nie potrafia. Rozumie pan? -
– Tak, chyba tak. – Campion patrzyl na niego zamyslony. – Co pan i panski wspolnik wiecie na temat tej historii z „Brownie Mine'? Czyscie sie panowie nad tym zastanawiali?
– Zrobilismy, co bylo mozna. – Byl bardzo uroczysty. – Tak, bylismy cholernie czujni. Nawet myslelismy sobie, ze ten lokator mogl wobec perspektywy fortuny wykonczyc stara, ale potem dalismy spokoj. Ten facet musialby dowiedziec sie o zapisie, a nie bylo na to zadnych dowodow. To jedno. A ta wiadomosc o akcjach „Brownie' nie byla powazna. Wreszcie Skip doszedl do wniosku, ze taki facet raczej walnalby kogos butelka w leb, a nie bawil sie w przygotowywanie jakichs trujacych plynow. A pan jakiego jest zdania?
Campion przez chwile zastanawial sie nad kapitanem Letonem, ale im dluzej myslal, tym mniej mu sie to wszystko podobalo.
– Sam nie wiem – powiedzial powoli. – Odpowiem panu, jak sobie przeczytam to wszystko, co mi pan dal.
– Bardzo zabawna lektura. Prosze do nas wpasc. Wiemy, ze nasi klienci sa troche postrzeleni, ale przeciez to nie mordercy- Poza tym mamy bardzo metne pojecie o tych jatkach. Gdyby ktos ich wykonczyl, to my na tym stracimy.
Nadal paplal gladko, odprowadzajac goscia przez biuro do schodow. Campion milczal zamyslony.
– Czy w swoich ksiegach nie spotkal pan nazwiska Dunning? Chodzi mi o mlodego czlowieka – powiedzial tuz przed pozegnaniem.
– Obawiam sie, ze nie. Dlaczego pan pyta?
– Bez zadnej przyczyny, dlatego tylko, ze wlasnie zostal uderzony butelka w glowe czy czyms w tym rodzaju.
– O Boze! Dalszy ciag tej samej historii?
– Chyba tak.
Pan Drudge znowu zajal sie wasami.
– Cholernie chcialbym wiedziec, jak sie ta cala lamiglowka zlozy w calosc – oswiadczyl.
– Ja rowniez – powiedzial zgodnie z prawda Campion.
Na Barrow Road padalo w ten dziwny tajemniczy sposob, ktory jest wlasciwoscia Londynu. Spieszacy sie przechodnie mieli takie miny, jakby byli przemoknieci od stop do glow. A jednak nie bylo widac spadajacych kropel.
Campion szedl Barrow Road. Po raz pierwszy mogl w samotnosci przesledzic kazda z kolorowych nici skladajacych sie na ten splatany klebek. Szedl juz dosc dlugi czas zastanawiajac sie nad kazdym tropem prowadzacym w tej gmatwaninie, podnoszac kazdy luzny koniec, w nadziei, ze dokads go zaprowadzi. Daleki jeszcze byl od rozwiazania, gdy skrecil, zeby zanurzyc sie w labirynt uliczek, ktore mialy go zaprowadzic do Portrninster Lodge.
Kiedy zrobil krok na jezdnie, zeby przejsc na druga strone waskiej ulicy, z przeciwnej strony nadjechala rozklekotana ciezarowka z podarta czarna plandeka, zatrzymal sie wiec na srodku jezdni, zeby ja przepuscic.
Jej nagly, gwaltowny, morderczy skret w jego kierunku zaskoczyl go, chociaz instynktownym skokiem na chodnik ocalil zycie. Manewr ten robil wrazenie calkowicie zamierzonego. Campion byl tak. tym zdziwiony, jak gdyby ten stary gruchot chcial go ugryzc. Kierowca nawet nie probowal sie zatrzymac. Po tym skrecie dodal gazu, az zalopotalo czarne plotno.
Zanim ciezarowka zniknela, Campion w ulamku sekundy zobaczyl jej wnetrze. W poprzek podskakujacych desek lezala jedna jedyna dluga bardzo skrzynia, niezwykle waska, a nad nia w polmroku ujrzal twarz tegiej kobiety.
Byla to Bella Musgrave. Siedziala na skrzyni, a jej tluste cialo zachybotalo, kiedy ciezarowka wziela ostry zakret i zniknela Campionowi z oczu.
Widok tej ponurej przykucnietej postaci wstrzasnal nim bardziej niz wlasne cudowne ocalenie. Zwazywszy na poprzednie zajecie Belli, pomyslal niewesolo, kierowca tej ciezarowki mogl byc kosciotrupem – i nagle przyszlo mu do glowy, ze moze to Rowley ulegl naglej pokusie przejechania go.
Byl tak tego pewien, ze kiedy natknal sie na Bowelsow, ojca i syna, idacych zgodnie razem Apron Street, wrecz sie zdziwil. Nie ulegalo teraz watpliwosci, ze kimkolwiek byl kierowca, z pewnoscia go rozpoznal, co przemawialo za tym, ze to jego dawny wrog. A to z kolei skierowalo jego mysli na tory zawodowe. Jak dotad na Apron Street zawodowi przestepcy nie wchodzili w rachube; Campion poczul ulge, ze natrafil wreszcie na ich slad.
14. Dwa krzesla
W jakas godzine pozniej, kiedy juz bylo prawie ciemno, a swiatla na Apron Street blyszczaly tajemniczo wsrod blekitnych zaslon wilgotnego zmierzchu, Campion schowal do kieszeni wymijajacy list, jaki napisal do nadinspektora Yeo, i wyszedl po cichu ze swej sypialni w Portrninster Lodge.
Dlugie doswiadczenie nauczylo go cenic wartosc pisanego slowa, kiedy oczekiwano od niego dokladnych informacji, a teraz udal sie na poszukiwanie Lugga, ktory mial byc jego poslancem.
Poniewaz na palcach przeszedl hali, nie wytropila go Renee. Zelazna brama byla wilgotna, a silny deszcz zmoczyl go solidnie, zanim dotarl do chodnika. Wlasnie zblizal sie do skromnie przyozdobionego okna wystawowego zakladu Jasa Bowelsa, kiedy przypadkiem rzucil okiem na przeciwlegla, weselsza strone Apron Street.
W drzwiach skladu aptecznego dojrzal dobrze znana potezna sylwetke. Lugg wyszedl na ulice, rozejrzal sie w obie strony i z powrotem wrocil do sklepu.
Campion ruszyl za nim i znalazl sie w niewielkiej wolnej przestrzeni otoczonej pudelkami, butelkami i sloikami, ktore pietrzyly sie ze wszystkich stron az pod sufit.
Byla tu oczywiscie lada, ale sprawiala wrazenie jakiejs szczeliny wsrod ogolnego chaosu. We wnece po prawej stronie aptekarz zapewne przygotowywal lekarstwa, a ciemny tunel za nia prowadzil do tajemniczych rejonow w glebi..:
Nie widzial nigdzie Lugga ani w ogole nikogo, ale.kiedy jego kroki rozlegly sie na zniszczonym linoleum, nad barykada towarow, broniaca dostepu do wneki, ukazala sie zaniepokojona twarz inspektora Luke'a. Byl bez kapelusza; a jego krotkie wijace sie czarne wlosy byly w takim nieladzie, jak gdyby czesal je rekami. – Klapa na calej linii – powiedzial Luke. – Gdzie pana ludzie?
Campion gleboko wciagnal powietrze. Z ponad tysiaca zapachow, ktore przenikaly powietrze skladu aptecznego jeden, drapiacy w gardlo, zwrocil jego uwage.
– Sam jestem. Tak po prostu wpadlem – powiedzial. – Co sie stalo? Rozlal pan olejek migdalowy?
Inspektor wyprostowal sie. Byl silnie zdenerwowany, patrzyl na Campiona z wyraznym poczuciem winy.
– Co ja zrobilem najlepszego. Powinienem byc zastrzelony na miejscu, powieszony i zastrzelony. Niech pan tylko spojrzy.
Campion spojrzal w ciemnosc wneki. Mogl tylko dojrzec dwa mankiety pasiastych spodni.
– Aptekarz?
– Stary Tata Wilde. – Glos mial ochryply. – Nie zdazylem go nawet przesluchac. Ledwo zaczalem. On stal jeszcze za kontuarem. I tak dziwnie na mnie spojrzal… – Wytrzeszczyl niebieskie oczy i wywrocil nieco do gory, oddajac znakomicie bezradne przerazenie. – Potem sie odwrocil, zawsze byl bardzo zwinny, jak wrobel. „Jedna chwile, panie inspektorze', powiedzial tym swoim skrzypiacym glosem, „jedna chwile', a kiedy odwrocilem sie do niego, nawet nie z gniewem, ani podejrzliwie, wsunal cos do ust i wtedy… o Boze!
– Cyjanek potasu – Campion cofnal sie. – Na panskim miejscu wyszedlbym stad jak najpredzej, to silna trucizna, a nie ma tu prawie czym oddychac. Na litosc boska, niech sie pan tak tez nie przejmuje! Byl pan sam?