Campion nic nie powiedzial. Zsiadl spokojnie z kozla i poszedl na' tyl wozu. Gdy konstabl odebral lejce, pozostali ruszyli w slad za nim. Zdazyl juz otworzyc klape i latarka oswietlal znajdujaca sie wewnatrz trumne. Byla czarna, blyszczaca, niezwykle duza i bogato zlocona jak krolewska kareta.
– Przeciez to ta sama, szefie. – Glos Lugga byl bardziej chrypliwy niz zwykle, reka dotknal ostroznie drewna. – Zawiasy musza ani chybi byc wpuszczone w brzegi. Wcale ich nie widac. Z tego Jasa to prawdziwy artysta.
Yeo rowniez wyciagnal z kieszeni latarke.
– Wydaje mi sie zupelnie normalna – oswiadczyl wreszcie. – Niech mnie kule bija, jesli mi sie ta cala heca podoba, Campion, ale niech Luke decyduje.
. Inspektor zawahal sie i spojrzal na Campiona, rozterka wyraznie malowala sie w jego gleboko osadzonych oczach. Twarz Campiona, jak zawsze u niego w chwilach decydujacych, byla bez wyrazu.
– I ja tak sadze – powiedzial cicho. – Niech wiec decyduje i otworzy trumne.
W komisariacie inspektor, Campion i Lugg ustawili dwa drewniane krzesla tak samo, jak to widzieli w pokoju na zapleczu apteki.
Po jakichs pieciu minutach inspektor Luke, sierzant Dice i dwoch konstabli weszlo powoli niosac lsniaca trumne. Ustawili ja ostroznie na krzeslach i cofneli sie, a Yeo, ktory towarzyszyl im z rekami, schowanymi gleboko w kieszeniach, zaczal gwizdac cos pod nosem ponuro i falszywie.
– Waga jest jak trzeba – powiedzial do Luke'a.
Jego podwladny spojrzal na niego zmieszany, dajac do zrozumienia, ze pojal aluzje. Jednak podjal decyzje i nie mogl sie juz cofnac. Skinal na sierzanta.
– Wprowadzcie go.
Trwalo to dluzsza chwile, zanim uslyszeli na korytarzu kroki przedsiebiorcy i jego eskorty. Bowels szedl tak samo pewnie jak towarzyszacy mu policjant, a kiedy znalazl sie w pokoju, z gola glowa, bez ciezkiej peleryny woznicy, wygladal niezwykle czcigodnie.
Wszyscy uwaznie sledzili jego twarz, gdy spojrzal na trumne, ale mogli tylko stwierdzic, ze znakomicie nad soba panuje. To prawda, ze stanal jak wryty i kropelki potu wystapily mu na czolo, ale byl raczej oburzony niz przerazony. Z nieomylnym instynktem zwrocil sie do Yeo.
– Tego, prosze pana sie nie spodziewalem – powiedzial cicho. – Moze to bezczelnosc z mojej strony tak mowic, ale to nieladnie. – Slowa te zawieraly zarowno pogarde dla odrazajacego pomieszczenia, bezceremonialnego obchodzenia sie ze zmarlym, sponiewierania praw obywatelskich i w ogole samowoli wladz. Oto stal przed nimi uczciwy, zgorszony czlowiek interesu.
Luke spojrzal mu prosto w oczy i staral sie jednak – zdaniem Campiona – patrzec spokojnie, bez wyzwania.
– Otworz ja, Bowels.
– Ja mam otworzyc trumne, prosze pana?
– I to zaraz. Jesli ty tego nie zrobisz, my cie wyreczymy.
– Alez nie, nie, oczywiscie, ze to zrobie, panie inspektorze. Pan nie wie, co pan mowi. – Jego gotowosc o wiele bardziej byla zaskakujaca niz pelne oburzenia protesty. – Zaraz to zrobie, musze robic to, co mi pan kaze. Znam swoj obowiazek. Ale jestem zaskoczony, zupelnie zaskoczony. Nie mam nic wiecej do powiedzenia. – Urwal i rozejrzal sie wkolo z niesmakiem. – Czy dobrze zrozumialem, ze mam to zrobic tutaj, prosze pana?
Yeo znowu zaczal bezglosnie gwizdac. Najwidoczniej nie orientowal sie, ze wydaje jakies dzwieki. Wpatrywal sie intensywnie w szeroka rozowa twarz, w chytre male oczka i nieprzyjemne usta.
– Tutaj,, i to natychmiast. – Luke byl stanowczy. – Masz przy sobie srubokret?
Jas nie usilowal juz dluzej grac na zwloke. Pogrzebal w kieszeni i kiwnal potakujaco glowa.
– Mam, panie inspektorze. Nigdy nie ruszam sie bez narzedzi. Jesli panowie pozwola, zdejme marynarke.
Patrzyli, jak sie powoli rozbiera i zostaje w bialej koszuli ze staroswieckimi mankietami. Starannie wyjal zlote spinki i polozyl je na brzegu biurka, potem podwinal rekawy, ukazujac miesnie atlety.
– Jestem gotow, ale jeszcze jedno.
– Mow, czlowieku – wtracil sie Yeo, mimo iz zamierzal sie trzymac zupelnie na uboczu. – Masz pelne prawo mowic, co chcesz. O co chodzi?
– Chcialbym, prosze pana, miec kubel z woda, a do tego troche lizolu, zeby obmyc rece.
Kiedy wyslano konstabla po kubel, wyjal duza chustke do nosa, rownie nieskazitelnie biala jak koszula i zlozyl ja po przekatnej
– Ten dzentelmen zmarl na jakas ciezka chorobe – rzucil w przestrzen. – Prosze stac nieco dalej przez pierwszych kilka minut. Ze wzgledu na wlasne dobro. Macie, panowie, swoje obowiazki do wykonania, ale nie trzeba ryzykowac wiecej niz konieczne. Jestem pewien, ze mi to wybaczycie.
Chustka owinal sobie dolna czesc twarzy i zanurzyl rece w zwyczajnym bialym kuble, ktory mu przyniosl konstabl. Potem strzepnawszy przenikliwie woniejacy plyn na podloge zabral sie do roboty. Jego silne rece sprawnie pracowaly przy srubach, ktore byly osadzone w stalowych gniazdkach i odkrecaly sie z latwoscia, ale bylo ich bardzo duzo, a on kazda starannie odkladal rzedem kolo spinek.
Kiedy wreszcie skonczyl, wyprostowal sie i rozejrzal wokolo, co sklonilo Yeo i Luke'a do tego, zeby podejsc blizej. Zatrzymal ich jednak o jakies piec stop od trumny i patrzac to na jednego, to na drugiego, skinal glowa daja do zrozumienia, ze decydujacy moment nadszedl.
Gdy wpatrywali sie wen zafascynowani tym, co mieli za chwile ujrzec, podniosl wieko trumny.
Wszyscy obecni w pokoju zobaczyli cialo. Bylo cale owiniete w cos bialego, przypominajacego gaze, ale rece zlozone na wysokosci pasa niewatpliwie nalezaly do czlowieka.
W ciszy pokoju zabrzmiala glosna jedna nuta – to pogwizdywal Yeo. Luke zgarbil sie nagle, jego szerokie ramiona zwisaly bezwladnie.
Nagle ktos go chwycil za przegub reki, to Campion pociagnal go bez wysilku do trumny.
W chwili gdy Jas Bowels mial z powrotem nalozyc wieko, zostalo mu ono gwaltownie wytracone z reki, a dlon Luke'a prowadzona przez Campiona spadla na zlozone palce zmarlego. Inspektor najpierw wzdrygnal sie, ale zaraz opanowal i kiedy Yeo, u ktorego z racji wieku refleks byl wolniejszy, stanal obok niego, pochylil sie, uniosl zlozone rece i odwrocil je. W nastepnej chwili zerwal gaze z bialo upudrowanej twarzy i w pokoju zrobil sie wielki ruch, bowiem widok byl doprawdy niezwykly.
W trumnie lezal czlowiek ubrany w gruba welniana bielizne, jakby przymocowany do chirurgicznego urzadzenia, ktore przypominalo jednak pikowana wiktorianska kozetke; w lezacej pozycji utrzymywal go rodzaj gorsetu, a tuz ponizej ciala znajdowala sie drewniana przegroda dzielaca jego wiezienie na pol. Glowa i gorna czesc klatki piersiowej byly swobodne, a przemyslnie ukryte otwory, niewidoczne z zewnatrz, umozliwialy doplyw powietrza. Mezczyzna oddychal gleboko, ale cicho, a jego rece zabezpieczaly skorzane bransoletki takiej dlugosci, ze pozwalaly na swobodne stukanie w wieko trumny.
Pierwszy odezwal sie Yeo. Byl bialy jak sciana, ale nada! pelen autorytetu:
– Ten czlowiek jest odurzony narkotykiem – powiedzial ochryple – ale zyje.
– O tak, zyje. – Campion sprawial wrazenie ogromnie zmeczonego, mowil jednak z wyrazna ulga. – Wszyscy oni byli zywi oczywiscie. Na tym polegala cala ta impreza.
– Oni? – Spojrzenie Yeo powedrowalo w kierunku przedsiebiorcy pogrzebowego, ktory stal sztywno wyprostowany pomiedzy dwoma konstablami; biala chustka jak petla otulala miekko jego szyje.
Campion westchnal.
– Byl przed nim Greener, panski ptaszek z Greek Street – wyjasnil cicho. – A przed nim zapewne Jackson, morderca z Brighton. Jeszcze przedtem Ed Geddy, ktory zabil dziewczyne z kiosku. Co do innych nie mam jeszcze pewnych wiadomosci. Tak podrozowali do Irlandii, a potem, w bardziej juz tradycyjny sposob, tam, dokad mieli ochote. W urzedzie celnym trumnie zawsze towarzyszyla oplakujaca zmarlego kobieta, ktora w zniszczonym czarnym woreczku miala pozwolenie koronera.
– Piekna robota, nie ma co, a organizacja wrecz znakomita.
– Dobry Boze! – Yeo spojrzal na czcigodna siwa glowe Jasa. – Kto to robil? On?
– Nie, szefem byl ten. – Campion wskazal na uspionego mezczyzne. – W swoim rodzaju geniusz, ale kiepski morderca. Jak mu sie udalo zabic panne Ruth, doprawdy nie wiem. Spartaczyl to calkowicie.
Yeo czekal. Pod wplywem naglej irytacji poczerwienial.
– Campion! – wybuchnal wreszcie. – Nie w ten sposob przedstawia sie material dowodowy. Wie o tym mlodszy konstabl sluzacy szesc tygodni. Trzeba zaczac od poczatku!