– Nie inaczej. – Luke przytaknal glowa. – A spotyka sie ze szklanka piwa. – Wbrew samemu sobie cieszy sie z tego oszustwa. Z jednej strony uwaza za ujme to, ze musi bywac w tak odrazajacym lokalu, ale z drugiej strony bardzo go to podnieca.
Przez chwile obaj milczeli. Wzrok Campiona wedrowal po tlumie. Wreszcie zdjal okulary i rzekl nie odwracajac sie:
– Dlaczego pan nie chce mowic o Palinode'ach, inspektorze?
Charlie Luke napelnil sobie znowu szklaneczke i spojrzal ponad nia, a we wzroku jego malowala sie nieoczekiwana szczerosc.
– Bo nie moge – odparl.
– Dlaczego?
– Nie rozumiem ich. – Zlozyl to oswiadczenie tonem prymusa przyznajacego sie do swej niewiedzy.
– Co pan chce przez to powiedziec?
– Wlasnie to. Nie rozumiem, co mowia.- Usiadl znowu na stole i bezradnie rozlozyl muskularne rece. – Gdyby tylko chodzilo o obcy jezyk, wzialbym sobie tlumacza – ale chodzi o cos innego. Nie o to, ze nie chca mowic. Gadaja calymi godzinami, bardzo nawet lubia mowic. A kiedy wychodze od nich, w glowie mi huczy, tak samo jak wtedy, kiedy czytam raport, jaki mam przeslac stenografowi, zeby sprawdzic,.czy wszystkie slowa sa czytelne. On tez nie rozumie.
Nastapilo znowu milczenie.
– Czyzby slowa byly takie… dlugie? – zaryzykowal Campion niepewnie.
– Nie, wcale nie. – Luke nie byl urazony, robil tylko wrazenie smutnego. – Jest ich piecioro – powiedzial wreszcie. – Dwoje martwych, troje zywych: Lawrence Palinode, panna Evadne Palinode i najmlodsza Jessica Palinode. To ta, ktora dostaje jalmuzne w parku. Zadne z nich nie ma pieniedzy i Bogu jednemu wiadomo, po co mialby ich ktos zabijac. Nie sa przy tym tak zwariowani, jak to niektorzy sadza. Ja juz popelnilem ten blad, prosze pana. Trudno, sam powinien ich pan zobaczyc. Kiedy sie pan tam wprowadzi?
– Pomyslalem sobie, ze najlepiej bedzie od razu; mam ze soba walizke.
– To dobra dla mnie wiadomosc – mruknal inspektor z cala powaga. – Wejscia pilnuje nasz czlowiek, ktory pana zna z widzenia. Nazywa sie Corkerdale. Bardzo mi przykro, ze nie moge panu czegos wiecej powiedziec o tych ludziach, ale oni sa tacy staroswieccy i zupelnie niezwykli. Niezbyt mi sie to okreslenie podoba, ale najlepiej ich charakteryzuje. – Pochylil sie nad szklanka i poklepal sie po brzuchu. – Doszedlem do takiego stanu, ze gdy o nich mysle, robi mi sie slabo. Jak tylko dostane raport pracowni analitycznej, zaraz zawiadomie pana.
Campion wychylil do konca swoja szklaneczke i wzial do reki walizke. Nagle przyszla mu do glowy mysl.
– Ale, ale, kim jest taka mloda, ciemnowlosa dziewczyna? Prawie nie widzialem jej twarzy.
– To Klytia White – wyjasnil Luke spokojnie. – Siostrzenica. Kiedys bylo szescioro Palinode'ow. Jedna siostra uciekla i wyszla za maz za lekarza, i wyjechala wraz z nim do Hong-Kongu. Podczas podrozy statek zatonal i oboje omal sie nie utopili, a dziecko urodzilo sie, kiedy matka jeszcze byla mokra od wody morskiej. Stad to imie. Niech mnie pan o wiecej nie pyta. Tak mi powiedziano:,,Stad to imie'.
– Rozumiem. Czy ona rowniez mieszka z Renee?
– Tak. Rodzice wyslali ja do kraju, co o tyle.bylo szczesliwym zbiegiem okolicznosci, ze pozniej oboje zgineli. Byla wtedy mala dziewczynka. Teraz ma osiemnascie i pol lat. Pracuje jako pomoc biurowa w „Tygodniku Literackim'. Przylepia znaczki pocztowe i rozsyla egzemplarze okazowe. Jak tylko nauczy sie pisac na maszynie, dostanie awans.
– A kim jest ten chlopiec?
– Z motorem? – Slowa zostaly wypowiedziane z taka gwaltownoscia, ze Campion az drgnal.
– Motoru nie widzialem. Byli wtedy w parku.
Koniec zdania scichl. Mlodziencza twarz Charlie'ego Luke'a pociemniala o kilka tonow, a jego trojkatne brwi zmarszczyly sie nad jasnymi.oczami.
– Swietna para: szczeniak i zagubiony kociak – powiedzial ze zloscia, a potem podniosl wzrok i rozesmial sie nagle z rozbrajajacym wdziekiem, i dodal: – Taki maly, kochany kociak. Jeszcze nawet oczu nie otworzyl.
4. Musisz byc ostrozny
Carnpion podszedl cicho do podestu schodow, skad przez zakratowane okienko mogl zajrzec do serca Portminster Lodge.
Ujrzal Renee wygladajaca tak samo, jak wtedy, przed dziesieciu laty, kiedy ja. poznal. Siedziala przy stole, profilem do niego, rozmawiajac z kims, kogo nie widzial. Wiek panny Roper nadal mozna bylo okreslac jako,,okolo szescdziesiatki', chociaz wedle wszelkiego prawdopodobienstwa liczyla o jakies osiem, dziesiec lat wiecej. Ta niewielka kobietka nada] swietnie sie trzymala, jak za czasow, kiedy zdzierala obcasy na prowincjonalnej scenie, a wlosy wciaz miala piekne, choc moze juz nie tak brazowe.
Byla ubrana 'wizytowo – w kolorowa, wyszukana jedwabna bluzke i w elegancka czarna spodnice, nie za krotka. Dopiero wtedy uslyszala Campiona, kiedy byl juz w polowie korytarza, torujac sobie droge wsrod rzedow butelek do mleka. Rzucil spojrzenie na jej twarz – ostro zakonczony nos i zbyt szeroko rozstawione oczy, zwrocone w kierunku okna – zanim spiesznie wstala, zeby uchylic ostroznie drzwi.
– Kto tam? – Slowa zabrzmialy melodyjnie, jak przygrywka do piosenki. – Ach, to ty, moj kochany. – Znowu byla naturalna,, ale ciagle troche pozowala, jak gdyby znajdowala sie na scenie. – Wejdz, prosze. Jak to milo z twojej strony, doceniam w pelni twoje poswiecenie i nigdy ci tego nie zapomne. Jak sie czuje matka? Dobrze?
– Zupelnie dobrze – odparl Campion, ktory, osierocony przed dziesieciu laty, gral swoja role tak swobodnie, jak bylo go na to stac.
– Tak, wiem, nie masz specjalnie powodow do narzekan. – Poklepala go po plecach, zapewne z uznaniem, przygladajac mu sie uwaznie.
Byla to typowa staroswiecka kuchnia w suterenie, z kamienna podloga, pelna rur i dziwnych zakamarkow.
To niezbyt wesole miejsce ozywiala setka moze fotografii teatralnych z roznych epok,, zajmujacych polowe scian, i jasne chodniki ze szmat na podlodze.
– Clarrie – powiedziala nadal z ta sama falszywa wesoloscia. – Chyba nie poznales dotad mego siostrzenca Alberta. To ten z Bury, przedstawiciel nobliwej czesci mojej rodziny. Jest prawnikiem, a to moze sie teraz nam przydac. Jego matka napisala do mnie, ze moglby mi pomoc, gdybym zechciala, wyslalam wiec do niej depesze – nie mowilam ci o tym, bo sie balam, ze nic z tego nie wyjdzie.
Klamala, jak na stara, rutynowana aktorke przystalo, a jej smiech byl bardzo wdzieczny, gdyz swiezy i mlody, pochodzil z serca, ktore sie nic a nic nie postarzalo.
Campion ucalowal ja wylewnie.
_ Ciesze cie, ze cie widze, cioteczko.- powiedzial, a ona zaczerwienila sie jak dziewczynka.
Mezczyzna w pulowerze sliwkowego koloru jadl wlasnie chleb z serem i marynowana cebula, oparlszy nogi w skarpetkach o poprzeczke krzesla. Teraz wstal i pochylil sie nad stolem.
– Milo mi poznac pana – mruknal wyciagajac starannie wymanikiurowana dlon. Jego paznokcie wprowadzaly w blad. Jak rowniez blysk zlota w usmiechu i geste, jasne wlosy, wyraznie cofajace sie z czola w starannie ulozonych falach. Mimo pospolitego wygladu jego gleboko pobruzdzona twarz byla mila i malowal sie na niej zdrowy rozsadek. W trojkatnym wycieciu. pulowera widac bylo koszule w rozowo-brazowe paski, -ktora miala cery w miejscach, gdzie usztywniacze kolnierzyka zrobily dziury.
– Nazywam sie Grace – ciagnal, – Clarence Grace. Nie przypuszczam, zeby pan.o mnie slyszal. – Mowil tonem rzeczowym. – Kiedys przez jeden sezon wystepowalem w Bury.
_ Ale to bylo w Bury w Lancashire, moj kochany – przerwala mu szybko Renee. – A nam chodzi o Bury St. Edmunds, prawda Albercie?
– Tak, ciociu, istotnie… – Campion staral.sie, by w jego glosie zabrzmial zarowno zal, jak i przeprosiny. – Bardzo tam u nas spokojnie..