spotkalem cie na schodach.
Nie potrafila ukryc ulgi l to uswiadomilo mu, jak bardzo jest mloda.
– Niose tace pannie Evadne – powiedzial. – Ona mieszka na tym pietrze, prawda?
– Tak. Wujek Lawrence mieszka w gabinecie na dole, blisko drzwi wejsciowych. Dlatego… – urwala – dlatego nie chcialam go niepokoic – dokonczyla wyzywajaco. – Pan jest chyba bratankiem panny Roper? Mowila mi, ze pan ma przyjechac.
Miala ladny, bardzo czysty glos, z odcieniem pedanterii w wymowie, co nie bylo pozbawione wdzieku, ale w tej wlasnie chwili swiadczylo o zmieszaniu, ktore pochlebialo mu i pociagalo go.
W tym momencie bialy kapelusz, ktory byl umieszczony na szczycie kompromitujacego wezelka, stracil najwidoczniej rownowage, gdyz wytoczyl sie zza kotary i spoczal u jej stop. Schwycila go gwaltownie, dostrzegajac przy tym usmiech Campiona, i zaczerwienila sie po uszy.
– Sliczny kapelusz – pochwalil.
– Tak pan mysli? – Nikt jeszcze nie obrzucil go tak wynioslym spojrzeniem. W glosie jej brzmialo rozmarzenie i jak gdyby strach oraz nuta powatpiewania, kiedy powiedziala: – Nieraz w to watpilam. W siebie, znaczy. Ludzie gapili sie na mnie. Nie mozna nie zauwazyc go.
– To kapelusz dla kogos doroslego – Campion unikal protekcjonalnego tonu, starajac sie mowic z jak najwiekszym szacunkiem.
– Tak – odparla szybko. – Moze wlasnie dlatego. – Zawahala sie i wiedzial, ze pod wplywem impulsu ma ochote powiedziec mu znacznie wiecej na ten temat, ale w tej -chwili gdzies w glebi domu ktos glosno zamknal drzwi. Bylo to daleko od nich, ale ten odglos podzialal na nia jak zly urok; zgarbila sie, przybrala skromna, mine, kapelusz schowala za plecy. Oboje nasluchiwali.
Pierwszy odezwal sie Campion.
– Nic nikomu nie powiem – powtorzyl dziwiac sie, dlaczego byl przekonany, ze potrzeba jej tego ponownego zapewnienia, – Mozesz na mnie polegac. Dotrzymam slowa.
– Jesli pan nie dotrzyma, umre – te proste slowa wypowiedziala z takim przekonaniem, ze to nim wstrzasnelo.
Nie bylo w nich cienia blazenady, lecz niezachwiane postanowienie.
Kiedy tak na nia patrzyl zamyslony, szybko, z gracja nieoczekiwana u tak niedoswiadczonego stworzenia, chwycila swoj pakunek i uciekla przez podest znikajac w jednych z ogromnych drzwi.
Campion mocno dzierzac tace ruszyl do celu swego przeznaczenia. Jego zainteresowanie rodzina Palinode'ow stalo sie wprost palace. Zastukal do srodkowych drzwi, pod lukiem we wglebieniu, w miejscu, gdzie znowu zaczynaly sie schody. Byly solidne, dobrze dopasowane i bardzo przypominaly drzwi prowadzace do gabinetu dyrektora szkoly.
Kiedy nasluchiwal zaproszenia, drzwi naraz otworzyly sie i znalazl sie twarza w twarz z eleganckim, niskim mezczyzna, liczacym okolo czterdziestki, w ciemnym garniturze. Nieznajomy usmiechnal sie nerwowo na powitanie Campiona i odsunal sie na bok.
– Prosze – powiedzial. – Ja wlasnie wychodze. Pozwole sobie wyjsc, panno Palinode. Bardzo milo z pana strony – mruknal zdawkowo w strone Campiona. Mowiac to przecisnal sie obok niego i wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Campion znalazl sie w srodku.
Zawahal sie chwile, rozgladajac sie wokolo, by znalezc kobiete, ktora nie odpowiedziala. Najpierw pomyslal, ze jej nie ma. Pokoj byl kwadratowy, co najmniej trzy razy wiekszy niz normalna sypialnia. Byl bardzo wysoki, mial trzy waskie okna, ale sprawial dosc ponure wrazenie. Meble, duze i ciemne, zajmowaly niemal cala powierzchnie. W glebi, po prawej stronie, stalo loze z baldachimem, a pomiedzy nim a oknami koncertowy fortepian. Ale dominowala nuta surowosci. Draperii bylo niewiele i tylko jeden dywanik przed kominkiem. Na golych scianach wisialo kilka reprodukcji, tak jak te na zewnatrz- w kolorze sepii. Staly tu trzy oszklone szafy z ksiazkami, stol i potezne biurko, z podwojnym rzedem szuflad, na ktorego zagraconym blacie stala zapalona lampa – jedyne zrodlo swiatla w pokoju. Jednak nikt przy nim nie siedzial i kiedy Campion zastanawial sie, gdzie umiescic tace, uslyszal, stosunkowo blisko siebie, glos:
– Prosze ja postawic tutaj.
Od razu dojrzal mowiaca kobiete i ku swemu zawstydzeniu uswiadomil sobie, ze w polmroku wzial ja za kolorowy koc rzucony na fotel. Byla to duza kobieta z plaskim biustem, w dlugiej deseniowej sukni, z glowa owinieta czerwonym szalem; jej pomarszczona twarz, ktora nie roznila sie specjalnie kolorem od szala, zlewala sie z brunatnordzawym obiciem fotela.
Nie drgnela nawet. Nigdy jeszcze nie widzial zadnej zywej istoty – chyba z wyjatkiem krokodyla – tak nieruchomej. Jednak jej oczy, ktore skierowala teraz na niego, |o metnych zoltawych bialkach, skrzyly sie inteligencja.
– Na tym. stoliczku – wydala polecenie, ale nie pofatygowala sie, by mu go wskazac czy przysunac do siebie. Glos miala ostry, wladczy, swiadczacy o wyksztalceniu. Bezwiednie jej posluchal.
Stoliczek okazal sie stylowym pieknym sprzetem na trzech smuklych nozkach. Campion bezwiednie zapamietal to, co na nim sie znajdowalo, choc w danej chwili wcale |o tym nie myslal. Stala tu pekata waza z niesmiertelnikami, mocno zakurzonymi, i dwie zielone szklaneczki rowniez z tymi wysuszonymi kwiatami, nastepnie polmisek z odwrocona forma do puddingu i mala staroswiecka filizanka bez uszka, z mikroskopijna iloscia dzemu malinowego. Wszystko to razem sprawialo nieprzyjemne wrazenie lepkosci.
Pozwolila mu sie uporac z tym bric-a-brakiem i postawic tace, nie pomagajac mu w niczym ani nie odzywajac sie slowem; przypatrywala mu sie tylko z rozbawionym, przyjaznym zainteresowaniem. Usmiechnal sie w odpowiedzi, gdyz sadzil, ze tak wypada, i nagle jej slowa zaskoczyly go zupelnie:
Jasne oczy Campiona blysnely. Nie dlatego, by urazilo go, ze zostal nazwany pasterzem czy nawet,,prostaczkiem', chociaz ten ostatni zwrot wydawal mu sie raczej nie na miejscu, ale tak sie zlozylo, ze nie dalej niz poprzedniego wieczoru czytal George'a Pelle'a w poszukiwaniu nazwiska, ktore go dreczylo.
– „Bom dla niedoli samej sie narodzil' – poprawila go odruchowo, ale byla zadowolona, a nawet moze zdumiona, i stala sie od razu nie tylko bardziej ludzka, ale zaskakujaco bardziej kobieca. Pozwolila, by czerwony szal osunal sie jej na plecy, tak ze odslonil piekna, siwa glowe, ze starannie upietymi wlosami. – A wiec jest pan aktorem – powiedziala. – Oczywiscie. Powinnam sie byla lego spodziewac. Panna Roper ma tylu przyjaciol z teatru. Ale – dodala tajemniczo, z wdziekiem – nie sa to aktorzy, ktorych znam najlepiej. Moi przyjaciele ze sceny bardziej naleza do pana genre'u. A teraz niech mi pan co opowie, jak tam leci w panskiej budzie – wymowila ten kolokwialny zwrot, jakby to byl grecki werset, ktorego zapamietaniem sie szczycila.
– Obawiam sie, ze nic ciekawego pani nie powiem, poniewaz dawno nie gralem – zaczal ostroznie.
– Zreszta to niewazne – mowila nie patrzac na niego. Wyciagnela maly bloczek do pisania, pokryty drobnym pieknym pismem. – A teraz sprawdzmy – ciagnela zagladajac do srodka – co mi pan przyniosl. Filizanke odzywki