zobaczyl Megan. Krecil sie po wydziale sztuk pieknych w college'u w poszukiwaniu spokojnego miejsca, zeby przeczytac jakis tekst z fizyki, kiedy trafil na sale, w ktorej odbywaly sie zajecia z rysunku z natury. Megan siedziala z piersiami sterczacymi wyzywajaco, ze wzgardliwa mina, biada temu kto odwazylby sie chrzaknac lub zasmiac. Studenci szkicowali ja w ciszy. Stal tak w drzwiach, jak wryty, z utkwionym w nia wzrokiem, poki profesor nie podszedl i nie zamknal mu drzwi przed nosem. Klasa zachichotala, ale on, zamiast umknac w zaklopotaniu, czekal na zewnatrz, czatujac na nia wsrod wylewajacych sie z sali studentow. Probowal ja przepraszac, lecz zamiast tego jakal sie glupio i bez zwiazku, a ona sluchala go z lekkim usmieszkiem, jakby zachecajaco, co wywolywalo w nim takie… zmieszanie… i pomylki jezykowe, ze w koncu calkowicie speszyl sie i zawstydzil, czul sie bardziej obnazony okazujac wyrazna chec spotkania sie z nia, anizeli ona, wczesniej pozujac nago.
Zrobilo mu sie jakby cieplej na duszy. Zawsze zdumiewalo go, dlaczego sie nim zainteresowala. Byl przekonany, ze ona byla sto razy bardziej ekscytujaca, ze on, ze swoja praca, mentalnoscia naukowca i wytrwaloscia, byl nudny i nieciekawy. On glowe mial pelna twierdzen matematycznych i wykresow, ona – kolorow i smialych kresek. W niej byla sama ufnosc, w nim – pelno watpliwosci. Nigdy tak do konca nie wierzyl, ze jest mu calkowicie oddana, ze jest przy nim we wszystkich jego akademickich poszukiwaniach, ze jej milosc jest niezachwiana – sam bowiem szukal wciaz czegos nieuchwytnego.
Ja nigdy nie zdobylbym sie na to, by rozebrac sie przed cala klasa. Nigdy nie bylem na tyle swobodny. Musialem gonic wciaz za tym, czego we mnie nie bylo.
Westchnal gleboko.
A zamiast tego znalazlem Olivie.
Osunal sie plecami na lozko. Co do jednego, ona ma racje. Dlug wciaz istnieje. Myslales, ze udalo ci sie uciec. Myliles sie. Nigdy ci sie to nie udalo. A jakas czastka ciebie czekala na ten dzien przez osiemnascie lat. W porzadku, Olivio, powiedzial do siebie cicho. Przybylas po swoj lup. Ukradne go dla ciebie. I wtedy bedziemy kwita.
Duncan zdawal sobie doskonale sprawe, ze ta noc wszystko zmieni. Ale
Wstal, czujac przemozna potrzebe popatrzenia na blizniaczki. Skierowal sie przez ciemny dom do drzwi ich sypialni, zajrzal do srodka, zobaczyl je lezace na lozkach, ubrania porozrzucane na podlodze. Blade swiatlo brzasku saczylo sie przez okno. Przez moment patrzyl z zachwytem na ich wlosy rozsypane na poduszkach, na ciala sprezyste, choc odprezone. Ciekawe, czy zdaja sobie sprawe, ile radosci wniosly w moje zycie? Pewnie nie. Dzieci nie rozumieja, kim naprawde sa, dopoki same nie stana sie rodzicami. Radosc, przerazenie, lek i zachwyt – wszystko to przeplata sie ze soba w nieprawdopodobnym wezle uczuc. Pokrecil glowa, rzucil ostatnie spojrzenie na spiace corki, widzac je w tej samej sekundzie niemowletami, kilkulatkami, dziewczynkami w wieku szkolnym i wreszcie takimi jakie sa teraz, juz prawie doroslymi. Po omacku dobrnal wreszcie do swojej sypialni, gdzie zobaczyl zone, ktora kilka godzin wczesniej przewracala sie z boku na bok w udrece. Podszedl do niej i delikatnie dotknal jej ramienia. Otworzyla oczy, i wyciagnela mrugajac powiekami ku niemu reke, jeszcze na poly spiac. Objeli sie ramionami i poczula sie calkiem obudzona. Nie powiedziala nic, tylko, ku swemu zdziwieniu, pociagnela go do siebie, zapominajac – na pare sekund – o wszystkim co sie stalo i co moze sie stac.
Przy sniadaniu Duncan oznajmil, ze tego dnia wszystko bedzie toczyc sie zwyklym, codziennym trybem. Blizniaczki maja isc do szkoly, Megan – do swojej agencji, on – do banku. Karen i Lauren zapiszczaly natychmiast protestujac.
– Alez tato! A jesli cos sie stanie?
– Nie bedzie nas w domu. Nikogo nie bedzie!
– O to wlasnie chodzi – odpowiedzial Duncan. – Pojdziecie do szkoly. Pogadacie z kolezankami. Bedziecie sie zachowywac, jakby nic szczegolnego sie nie stalo. Wrocicie do domu o normalnej porze. Bedziecie robic wszystko dokladnie tak samo, jak w kazdy piatek.
– To chyba bedzie niemozliwe – wymamrotala Lauren.
– Wasz ojciec ma racje – odezwala sie Megan, poczatkowo rowniez zaskoczona zadaniem meza. – Musimy dzisiaj postepowac tak, jakby nie wydarzylo sie nic specjalnego. Pojde do pracy. Bede sie usmiechac jak gdyby nigdy nic. To, co sie stalo musimy zachowac w tajemnicy, a najlepszym sposobem jest nie robic nic niezwyklego.
Widzac przerazenie dziewczat, Duncan poprobowal nieco je rozweselic:
– Sluchajcie, juz niedlugo bedzie po wszystkim. Wiem, ze potraficie dac sobie rade. Tyle razy udalo wam sie mnie nabrac…
– Tato, wcale nie! – zaprzeczyla Karen.
– Przynajmniej nie tak znow czesto – dodala Lauren.
– Zawsze mowilyscie, ze chcecie byc aktorkami…
– Ale nie w takiej sytuacji! – przerwala Lauren.
– Coz to ma wspolnego z aktorstwem! – zaprotestowala Karen.
– Wszystko ma cos wspolnego z gra – odparla szybko Megan. – Przez cale zycie odgrywamy jakies role. Do tej pory zachowywalismy sie tak jakbysmy byli czyimis ofiarami. Ale poczawszy od dzisiaj zaczynamy postepowac zupelnie inaczej. Musimy zaczac cos robic, na Boga!
Blizniaczki powoli pokiwaly glowami.
– Wiecie co – Lauren odezwala sie z ozywieniem – dzis wieczor beda w sali gimnastycznej tance. Doroczne 'Zima tuz-tuz – kozuszek wloz'. Teddy Leonard mysli chyba, ze tam bede. A Will Freeman bedzie probowal poderwac Karen…
– Lauren! Co ty opowiadasz! My oboje po prostu interesujemy sie fizyka i czasem sobie rozmawiamy.
– Tak, tak – draznila sie Lauren – tylko ze on jest w druzynie koszykowki, jest przystojny i zawsze kreci sie kolo ciebie, i wydzwania przy byle okazji, tak wiec musialabym byc niespelna rozumu, zeby myslec, ze on interesuje sie…
– No a Teddy? Musi cie odwozic codziennie do domu? Co o tym powiesz? Blizniaczki sprzeczaly sie i dogadywaly jedna drugiej. Megan pozwalala na to przekomarzanie, usmiechajac sie do Duncana, ktory krecil glowa w udawanej konsternacji. Kiedy na chwile sie uciszyly, przerwala im.
– Karen, Lauren. Nie mysle, zeby pojscie na tance bylo dobrym zamiarem.
– Och, mamo, nie myslalam tego naprawde. Ja po prostu tylko…
– Ona ma wylacznie glupie pomysly – podchwycila szybko Karen pokazujac siostrze jezyk, a ta zrewanzowala sie grymasem.
– No dobrze, juz spokoj. Powiedzcie po prostu tym chlopcom, ze jestescie uziemione.
– Uwierza w to – powiedziala Lauren.
– I pamietajcie, badzcie ostrozne.
– Ale w jaki sposob?
– Nie wiem – odparla Megan. – Po prostu badzcie uwazne. Wszystko ma byc jak co dzien, w kazdym szczegole. Trzymajcie sie razem, zachowujcie spokojnie i badzcie swiadome wszystkiego, co wokol sie dzieje.
– A gdyby cos was przestraszylo, wracajcie do domu – wlaczyl sie Duncan. – Zadzwoncie do mnie lub do mamy. Albo nie odstepujcie ani na krok swoich przyjaciol, nie mowiac im, oczywiscie, o co chodzi. Zreszta, robcie jak uwazacie.
Dziewczeta pokiwaly glowami. Megan przez chwile poczula lek, czy nie robi straszliwego bledu. Z calej sily powstrzymala sie, by nie sprzeciwic sie mezowi, nie zgodzic sie na to, by stracic corki z pola widzenia. Ale sila, z jaka Duncan wyrazil swoje zdanie, kazala jej ustapic.
Patrzyla jak sie szykuja do wyjscia i, pchana watpliwosciami, poszla za nimi az do drzwi. Czekala na zewnatrz, na zimnie, poki nie usadowily sie w swoim samochodzie i nie ruszyly. Patrzyla tak za nimi, dopoki nie zniknely za rogiem. Dostrzegla jeszcze, jak Lauren macha jej reka i stracila je z widoku.
Olivia Barrow siedziala w zdezelowanym fotelu w malym saloniku, probujac umoscic sie wygodnie na najmniej wysluzonym kawalku siedzenia. Przez chwile patrzyla przez okno na odlegly skraj rozciagajacej sie z tylu domu laki, gdzie tuz za widocznym obrzezem lasu zaparkowala samochod sedziego. W pamieci odnotowala sobie, zeby przespacerowac sie do zapadliny, w ktorej go upchnela i pare razy zapalic silnik, tak zeby byc pewna, ze jest w kazdej chwili gotowy do uzytku. Promien slonca, ktory nagle wdarl sie przez szybe, skapal Olivie cieplym blaskiem.