Wiesz, kto tam zginal, na tej pieprzonej ulicy w Lodi? Byla rowniez moja miloscia. Byla moja zona! I obydwoje kochalismy Olivie! A Duncan spieprzyl wszystko, a ja zaplacilem za to moja przyszlosc. Niech go wszyscy diabli! Moje cale zycie, sedzio, cale zycie! Wiesz, ze brakowalo mi tylko jednego rozdzialu do skonczenia doktoratu z inzynierii ladowej? Moglbym byc konstruktorem. Bylbym kims w nowym swiecie, gdyby tylko ten sukinsyn nie stchorzyl i nie zostawil nas. I musialem uciekac, sedzio, od chwili kiedy on zabil nasza przyszlosc, az do dzis. A teraz zbieram haracz za wszystkie przebyte kilometry.
Pod wplywem wspomnien szrama na szyi Lewisa poczerniala, machal zacisnietymi piesciami nad glowami chlopca i sedziego.
Tommy w pierwszej chwili sie cofnal, po czym rzucil ku dziadkowi.
Sedzia oprzytomnial po poczatkowym zaskoczeniu. Siedzial sztywno, bez jednego mrugniecia, sluchajac tyrady Lewisa. Czul wscieklosc, wypelniajacy go gniew i mysli, jakie nim owladnely. Pamietal setki takich chwil, kiedy ludzie na lawie oskarzonych pod wplywem wydanego wyroku wybuchali wsciekloscia. Mierzyl wzrokiem tych wszystkich kryminalistow bez litosci i tak samo patrzyl na Billa Lewisa, z taka sama stanowczoscia z jaka uciszal tysiace podobnych wybuchow na sali sadowej. Zdawal sobie sprawe, ze oczy mu sie zwezaja, ze zaciska szczeki, a bylo to troche tak, jakby odnajdywal na dnie schowka ulubione stare kapcie i z luboscia wsuwal w nie stopy. Olivia mowila, ze Lewis jest narwany. Ale wyraznie nie docenila sedziego.
Bill Lewis potrzasal glowa.
– Sa mi to winni! – krzyczal.
– Dlaczego, do diabla? Dlatego, ze im ulozylo sie inaczej?
– Ty nie wiesz o niczym, stara Swinio! Nie masz o niczym pojecia!
– Mam. Wiem, ze to, co zrobiliscie, bylo zle, i to, co robicie teraz, tez jest zle.
– Zuzyta stara swinska etyka.
– Zuzyta stara retoryka.
Przez chwile wydawalo sie, ze Bill Lewis uderzy piescia w twarz sedziego. Odwrocil sie jednak i ruszyl przez pokoj zatrzymujac tuz przed sciana, w ktorej usilowali zrobic otwor. Sedzia Pearson czul, jak Tommy sztywnieje i wstrzymuje oddech.
Wydawalo sie, ze Lewis patrzy prosto na obluzowane deski. Ze swojego miejsca sedzia mogl dostrzec slady drapania i zdradliwe drzazgi, ktore mowily wszystko o ich planach. Zamarl, nie wiedzac, co teraz powiedziec.
Wtedy, po jednej przerazliwie dlugiej sekundzie odezwal sie Tommy:
– Ale dlaczego nie wrociles po prostu do domu?
– Co? – Bill Lewis odwrocil sie od sciany, wciaz trzesac sie z wscieklosci.
– Dlaczego po prostu nie wrociles do domu? – powtorzyl Tommy.
– Nie moglem.
– Ale dlaczego?
– Do domu! Po prostu wrocic do domu! Dlaczegoz by nie? – Lewis rozesmial sie, przez chwile plonal gniewem. A potem uspokoil sie – rownie nagle, jak przedtem sie rozjuszyl. Steknal jak balon, z ktorego uchodzi powietrze. Sedzia niemal widzial, jak jego zlosc rozprasza sie po cieplym poddaszu.
– Pewnie, chcialbym… – powiedzial cicho. – Ale nie mialem domu, tak jak ty, Tommy.
– Nie miales?
– Nie. Moi starzy nie chcieli miec nic do czynienia ze mna i z Emily. Zgrabnie pozbyli sie nas. Moj stary byl zawodowym oficerem. Sierzantem od musztry. Nie lubil dlugich wlosow, nie lubil mojej szkoly, radykalizmu w polityce i calej fury innych rzeczy.
To akurat, pomyslal sedzia, jest prawda.
Zaczeli jesc, jakby zapominajac o wybuchu, jaki mial miejsce przed chwila. Sedzia powiedzial ze spokojem w glosie:
– Przygotowales niezle sandwicze. Chcialbym ci podziekowac. Bill Lewis skinal glowa.
– Przepraszam. Ja przeciez nie mam nic przeciwko panu czy Tommy'emu. Ale plan jest planem, sedzio. Trzeba sie trzymac procedury i pan wie to lepiej niz kto inny. Tak wlasnie jest w sadzie, prawda? Procedura.
Sedzia Pearson przelknal kes.
– Tu masz racje. Byles tam kiedys?
– Nie. Raz tylko bylem na kolegium za zlamanie przepisow drogowych, w Miami. Udalo mi sie wtedy. – Bill Lewis usmiechnal sie. – Wie pan, co bylo w tym wszystkim najglupsze? Wtedy, w szescdziesiatym osmym, kiedy wszyscy bylismy w brygadzie, chcialem, zebysmy sie pozbyli Duncana i Megan. Nie uwazalem, by byli odpowiednim materialem, by tak rzec. Nie byli powaznie zaangazowani w nasze plany i cala filozofie. Szkoda, ze nie nalegalem.
– Takie jest zycie. Sadze, ze moze w szescdziesieciu procentach spraw, ktorymi sie zajmowalem, bylo cos, jakis moment, kiedy ludzie mogli wszystko odmienic, gdyby tylko wydarzyla sie jakas jedna, konkretna sytuacja. Ale tak sie nie stalo i w efekcie stawali przede mna.
– Kaprysny los – orzekl Bill Lewis z krzywym usmieszkiem. Sedzia pokiwal glowa.
Podczas gdy obaj mezczyzni rozmawiali, Tommy odlozyl nie dojedzona kanapke. Ostroznie odsunal sie od sedziego na kraniec lozka. Czul jakby umysl podzielony mial na dwie czesci – jedna wrzeszczala do niego polecenie, a druga naciskala, by je zignorowal. 'Zrob to!' – nakazywala pierwsza. 'Siedz spokojnie' – polecala druga. 'Ruszaj! Spokoj! Dalej! Zostan!'
Nie byl pewien, czy tylko on zauwazyl, ze Bill Lewis przynoszac im lunch nie zaryglowal za soba drzwi.
Pragnal stac sie niewidzialnym, podniesc sie tak cicho, by nikt nie zwrocil na niego uwagi i przemknac sie leciutko, bezszelestnie.
Spostrzegl, ze Bill Lewis siegnal po tace, zwracajac sie do niego plecami.
Teraz! Rozkaz z cala sila pchal go do dzialania. Teraz! Ruszaj!
Poczul, ze jego miesnie napinaja sie. W glowie mu wirowalo, jakby nagla fala porwala go z plazy i wepchnela pod wode, wstrzymujac oddech.
Teraz!
Skoczyl.
– Hej!
– Tommy!
Zaskoczone glosy sedziego i Lewisa dochodzily jakby z daleka. Wydawalo mu sie, ze plynie w powietrzu ku schodom.
Uderzyl gwaltownie w sciane i jakby spadl w locie na ziemie. Rzucil sie do drzwi, chwycil klamke, nie bardzo zdajac sobie sprawe, ze obaj mezczyzni natychmiast skoczyli za nim.
– Stac!
W glosie Billa Lewisa brzmiala panika.
– Stoj, stoj natychmiast! Tommy, cholera, zatrzymaj sie!
Tommy zlapal za klamke i pchnal drzwi na osciez, umykajac rekom, ktore wyciagnely sie tuz za nim.
– Chryste! Olivia, Ramon! Dzieciak! Na pomoc! – wyl Lewis. Tommy prul przed siebie, probujac wyprzedzic wolanie Billa Lewisa.
Slyszal za plecami krzyk dziadka:
– Uciekaj! Uciekaj, Tommy!
– Lapac go! Lapac go! Na pomoc! Pomocy! Cholera! Stac! Stac!
Lewis byl juz pol kroku za nim, kiedy Tommy z calej sily trzasnal drzwiami, ktore z chrzestem uderzyly w wyciagniete ramie mezczyzny.
– Cholera! Do diabla! Pomocy! – Donosny glos Lewisa wibrowal w powietrzu, owijal sie wokol Tommy'ego, szarpiac nim jak gwaltowny wicher.
– Biegnij, Tommy, biegnij! – Slyszal dziadka wolajacego gdzies z tylu. – Uciekaj! Uciekaj stad!
Tommy pomknal korytarzem, obok jakichs drzwi, minal lazienke, zmierzajac ku schodom. Przed oczami migaly mu rozne obrazy, umywalka, wanna, stos brudnej bielizny, bron i amunicja na lozku. Na nic nie zwracal