Otworzyla ksiege i rozpoczela od spisu wynajmu domow od konca minionego lata.
Podczas ostatniej przerwy Karen spotkala sie z Lauren w szkolnej bibliotece. Byl to dosc niski pokoj ze swietlowkami i dlugimi, niewygodnymi stolikami. Byla tu jedynie bibliotekarka, kobieta w srednim wieku, pracowicie ukladajaca ksiazki na blacie. Kiedy weszla Karen, podniosla wzrok, usmiechnela sie i szepnela, z przyzwyczajenia chyba, gdyz nie mogla przeciez nikomu przeszkodzic.
– Twoja siostra jest z tylu, miedzy regalami. – I wskazala rzedy polek z ksiazkami, ktore ja otaczaly.
Karen poszla w tym kierunku i zobaczyla Lauren objuczona kilkoma grubymi ksiegami. Lauren wskazala glowa na stolik w rogu. Karen podeszla do niej.
– Myslisz, ze znalazlas? – spytala podnieconym glosem.
– Nie wiem, jesli cos jest, to musi byc w jednej z nich.
Dziewczeta rozlozyly przed soba ksiazki. Karen wziela jedna z nich i otworzyla na chybil trafil. W oczy rzucila jej sie fotografia szesciu smiglowcow lecacych w szyku, nisko nad gorzystym terenem dzungli. Na tle szarego, smutnego nieba widac bylo wiejskie strzechy, a takze zolnierza w zielonym mundurze, ktory wychylony z prowadzacego smiglowca strzelal z pistoletu maszynowego. Pociski smugowe wygladaly na fotografii jak czerwono-zolte kreski. Karen przewrocila kartke i ujrzala inny obrazek; tym razem byl to policjant w helmie, trzymajacy nad glowa gumowa palke, gotow uderzyc nia w czaszke demonstranta. Wpatrywala sie przez chwile w zdjecie, zaskoczona dzikim wyrazem oczu policjanta. Demonstrantem byla mloda kobieta, chyba niewiele starsza od niej. Karen podala ksiazke siostrze, ktora przewrocila kartke trafiajac na fotografie oddzialu Gwardii Narodowej w kuloodpornych kamizelkach na tle plonacej ulicy. Na nastepnej widnial dlugowlosy student, w okularach przeciwslonecznych, z cygarem w ustach, siedzacy przy biurku dyrektora uniwersytetu. Lauren przewracala szybko kartki, przeskakiwala przez zdjecia rosyjskich czolgow przetaczajacych sie przez Czechoslowacje, sportowcow na podium olimpijskim, z pochylonymi glowami i piesciami uniesionymi ku gorze podczas odgrywania hymnu narodowego; przebiegala wzrokiem obrazy dzieci z wydetymi brzuszkami, umierajacych z glodu w Biafrze, i powalonych przywodcow, umierajacych od kul zabojcow.
Po jakims czasie Lauren westchnela.
– Wiesz – wyszeptala – patrze na to i po prostu nie rozumiem.
Karen nie odpowiedziala. Podniosla duzy, gruby tom, zatytulowany:
Lauren skinela glowa.
– Ty szukaj tu. Musi byc gdzies pod koniec roku. Ja bede tu dalej przegladac, zobaczymy, czy znajde jakies zdjecia.
Przez dluzsza chwile obie w milczeniu przewracaly kartki. W pewnym momencie Karen zesztywniala i szturchnela siostre w kolano. Wskazala na tekst napisany drobnym drukiem. Lauren nachylila sie i przeczytala:
– Czy to to? – zapytala Lauren. Karen chrzaknela.
– Musze wiedziec wiecej. Musze zrozumiec, co wlasciwie oni robili. Lauren patrzyla na otwarty album, na niepokojaca fotografie sporej grupy studentow, ktorzy cos gniewnie wykrzykiwali. Posrodku grupy jeden ze studentow robil gwaltowny, nieprzyzwoity gest do aparatu fotograficznego.
– Co to jest? – zainteresowala sie Karen. Lauren przeczytala podpis:
– Chicago. Narodowa konwencja Demokratow. – Westchnela. – Patrze na te zdjecia i wydaja mi sie zamierzchla historia, jak cos, co wydarzylo sie miliony lat temu.
Karen pokrecila glowa.
– Alez wszystko bylo zwariowane. A oni razem z tym wszystkim. Tylko tyle.
– Poza tym, ze to wciaz jest w nich obecne.
– Pewnie nie tylko w nich – odparla Karen. – Tyle ze inni lepiej to ukrywaja.
– Ciekawe – szepnela Lauren – czy jesli my wierzylybysmy w cos, tak naprawde, mocno – czy postapilybysmy podobnie.
Karen juz miala odpowiedziec, ale zadzwieczal dzwonek. Pospiesznie odlozyly ksiazki na polki i ruszyly do domu. Ostatnie pytanie pozostalo bez odpowiedzi.
Zaraz po trzeciej Duncan polaczyl sie z sekretarka i powiedzial:
– Doris? Musze wyskoczyc teraz do apteki po pare drobiazgow. Prosze, zostan na posterunku, poki nie wroce, dobrze?
– Och, panie Richards, dlaczego nie pojedzie pan od razu do domu? Poradzimy sobie…
Duncan przecial krotko:
– Tak, tak, zrobie to, ale mam jeszcze to i owo do skonczenia. Dam ci znac, kiedy wroce.
Odlozyl telefon i zdjal plaszcz z wieszaka. Narzucil go na ramiona, zastanawiajac sie, czy jest mu goraco z podniecenia czy ze strachu. Doszedl do wniosku, ze chyba jedno i drugie i staral sie opanowac. Do reki wzial swoja teczke, ktora wczesniej oproznil, i wyszedl z pokoju.
Jego pierwsza czynnoscia bylo przestawienie samochodu ze stalego miejsca na bankowym parkingu na publiczny parking, trzy przecznice dalej. Byl to wielopoziomowy kryty parking, czesciowo tylko zapelniony. Duncan ominal pierwsze wolne miejsca i wjechal na poziom, na ktorym stalo zaledwie kilka wozow. Ustawil samochod w najciemniejszym kacie, jaki mogl znalezc.
Zjezdzajac z powrotem winda wypatrzyl na podlodze rozdeptany niedopalek. Ostroznie podniosl go i umiescil w kopercie, ktora schowal do kieszeni marynarki.
Nastepnie wstapil do salonu fryzjerskiego, obslugujacego zarowno mezczyzn jak i kobiety, przewaznie mlodziez studencka. Recepcjonistka spojrzala na niego z usmiechem:
– Pan sobie zyczy?
– Chcialbym ostrzyc sie na koguta – powiedzial.
– Naprawde? – Mloda kobieta byla wyraznie zaskoczona. – O.K., mozemy… – Widzac wesolosc na twarzy Duncana zreflektowala sie. – Pan zartuje, prawda?
– Moze rzeczywiscie dzisiaj zrezygnuje – odparl. – Tak naprawde, przyszedlem po szampon dla corek. Klopot w tym, ze nie pamietam, jaki to mial byc…
– Redken? Natura! Wave? Jest bezaminowy. Jaki rodzaj wlosow maja corki?
– To taka czerwono-biala buteleczka.
– Jak ta?
– Hmm, mozliwe. Dziewczyna usmiechnela sie.
– Prosze zajrzec do srodka, tam gdzie myja wlosy. Moze go pan zobaczy. – Wskazala reka pokoj na zapleczu.
Duncan skinal glowa. Trzymajac reke w kieszeni chwycil w palce kluczyki od samochodu czekajac na sprzyjajacy moment. Ruszyl przez salke i gdy tylko dostrzegl to, czego szukal, wyjal je i upuscil na ziemie. Schylil sie ostroznie, by je podniesc i jednoczesnie zebral zrecznie kilka kosmykow dopiero co obcietych wlosow. Schowal je wraz z kluczykami do kieszeni, podszedl do polki z szamponami, rozejrzal sie i wrocil do recepcjonistki.
– Mysle, ze to ten – powiedzial.
– Swietnie. – Wziela szampon i wlozyla go do torby. – Dwadziescia dolarow.
Duncan udal zdumionego.
– Za dwiescie piecdziesiat mililitrow?
– Dokladnie za dwiescie.