– Uciekajmy stad! – naciskala Lauren.
– Nie. Musimy przeszukac dom.
– Myslisz…
– Nie wiem.
– A jesli…
– Nie wiem!
Karen podeszla na palcach do szuflady obok zlewu i wyciagnela duzy kuchenny noz. Podala go siostrze, a sama wziela walek do ciasta.
– Chodz – powiedziala. – Zobaczymy, co jest na gorze.
Wrocily do korytarza i po cichu zaczely wspinac sie na schody. Dwukrotnie przystanely, wsluchujac sie w cisze, po czym posuwaly sie dalej trzymajac sie za rece i kurczowo sciskajac swoja bron. Dotarlszy na gore zajrzaly do sypialni rodzicow.
– Chyba wszystko w porzadku – stwierdzila Lauren. Zaczela czuc sie nieco pewniej. – Zaloze sie, jesli ktos tu byl, wystraszyl sie, kiedy uslyszal samochod.
– Szaaa… – uciszyla ja siostra, wywolujac znowu atmosfere leku. – Sprawdzmy pokoj Tommy'ego. Moze przyszli cos wziac dla niego.
Cichutko otworzyly drzwi do pokoju brata.
– Skad bedziemy wiedzialy, czy czegos tu brakuje? – zapytala Karen. – Spojrz na to wszystko.
Teraz udaly sie do wlasnego pokoju. Drzwi byly lekko uchylone, Lauren pchnela je szerzej noga.
– Och, nie! – wykrzyknela.
Karen odskoczyla do tylu, ale szybko podeszla do siostry i zajrzala do srodka.
– Och, nie! – powtorzyla za nia.
W pokoju panowal straszny nielad; ubrania i bielizna poscielowa walaly sie na podlodze. Szuflady lezaly powywracane do gory dnem. Wszedzie porozrzucane byly ksiazki. Figurki i inne ozdobki byly porozbijane.
Lauren zbladla i zaczela plakac. Karen trzesly sie rece.
– To oni nam to zrobili! – powiedziala.
– Ale dlaczego?
– Nie wiem.
– Ale…
– Nie wiem. – Karen czula, ze i jej lzy zaczynaja naplywac do oczu. Podeszla do stosu ubran i wziela do reki pierwsze z wierzchu. Byla to bielizna. – Och, nie – jeknela.
– Co? – zapytala Lauren.
– Popatrz. – Lzy zaczely jej plynac po policzkach. W reku trzymala figi. Byty pociete i poklute nozem.
Lauren polozyla dlon na ustach.
– Chyba robi mi sie niedobrze.
I wtedy obie uslyszaly jakis dzwiek. Niewyrazny, obcy. Nie potrafily powiedziec, czy dobiegl z oddali, czy z bliska, czy swiadczyl o niebezpieczenstwie, czy nie. Ale byl to nieznany dzwiek i samo to wzbudzilo w nich trwoge.
– Sa tutaj! – przerazila sie Lauren. Popatrzyly po sobie.
– Uciekamy!
Dziewczynki odwrocily sie i wypadly na schody. Zbiegly z lomotem, zapominajac o ostroznosci i rozwadze, za wszelka cene probujac wydostac sie na zewnatrz, w gestniejaca, wieczorna ciemnosc. Lauren potknela sie na dolnym stopniu i gdyby siostra jej nie podtrzymala, runelaby jak dluga. Obie pojekiwaly z wysilku. Karen pierwsza dopadla drzwi, zlapala za klamke i gwaltownym ruchem otworzyla drzwi.
Na progu stala Megan.
Obie krzyknely z przerazenia, ktore zamienilo sie w ulge, kiedy ja rozpoznaly.
Przez sekunde Megan stala jak porazona, ale szybko chwycila dziewczynki w ramiona i mocno przycisnela do siebie. Upuscila klucze, aktowke, plaszcz i odciagnela je od drzwi.
– Co takiego? – krzyczala. – Co sie stalo?
– Ktos tu jest!
– Zdemolowali nasz pokoj!
– Wlamali sie!
Przez pare chwil wszystkie trzy, obejmujac sie, staly nieruchomo na ganku. Megan tulila uspokajajaco blizniaczki, jednoczesnie nie spuszczajac wzroku z domu. Kiedy dziewczeta przestaly szlochac i zaczely oddychac normalnie, Megan odezwala sie:
– Juz dobrze. Pokazcie mi, co sie stalo.
– Ja nie chce tam wracac – odparla Lauren.
– Slyszalysmy tam cos – blagala Karen.
– Nie – nie ustepowala Megan. – To jest nasz dom. Chodzcie.
Megan razem z corkami weszla do hallu. Podniosla noz i walek do ciasta, porzucone przez dziewczeta podczas ucieczki.
– Swietnie – rzucila. – A wiec, co widzialyscie i gdzie.
– Najpierw zobaczylysmy – Lauren wskazala na kuchnie – ze okno jest otwarte…
I nagle zaczela krzyczec.
Megan az podskoczyla, a Karen krzyknela glosno.
Lauren cofnela sie i przywarla do matki, ktorej mignela przed oczami twarz mezczyzny patrzacego na nie z zewnatrz przez kuchenne okno. Megan poczula przyplyw gniewu, gotowa byla walczyc. Ze zduszonym okrzykiem rzucila sie do kuchni wymachujac nad glowa nozem.
Dziewczeta ruszyly za nia, tak zaskoczone wybuchem matki, ze w jednej chwili ucichly i przestaly lkac.
Serce Megan walilo mocno, w glowie miala zamet. Wyjrzala przez okno, ale nie dostrzegla nic. Poczula skurcz w zoladku. Zapadla juz noc, wszystko tonelo w ciemnosciach. To juz chyba koniec, pomyslala. Po chwili uswiadomila sobie, ze sie myli: przeciez to dopiero poczatek. Przyciagnela dziewczynki mocniej do siebie, czekaly na powrot Duncana.
Pare minut przed osiemnasta, godzine przed zamknieciem banku na weekend, Duncan stal w swoim pokoju przygotowujac sie do dzialania. Zaciagnal zaslony, tak by nikt nie mogl zajrzec do srodka przez szklana frontowa sciane; choc nie bylo to postepowanie typowe, nie bylo tez w tym nic dziwnego. Mial na sobie plaszcz i kapelusz. Zamknieta, wypchana teczka nie zawierala dokumentow i notatek, lecz przedmioty kupione wczesniej tego dnia. Przez otwarte drzwi widzial kilkanascie osob stojacych w kolejce do dwoch otwartych jeszcze okienek. Jeden z dyrektorow przeszedl obok, niosac plik papierow do sejfu. Caly bank wydawal sie wrzec, jak to zwykle przed weekendem; pelno bylo tu ludzi potrzebujacych gotowki, tych, ktorzy zainkasowali swoje czeki w piatek i chcieli zalozyc depozyty. To byly zawsze godziny intensywnej pracy, nadzorowanej przez kierownika banku; zawsze bylo troche zamieszania, poniewaz urzednicy spieszyli sie myslac juz o powrocie do domu. To byl czas, kiedy sprawy mogly latwo wymknac sie spod kontroli. Jedyna osoba pelniaca zwykle obowiazki byl stroz, starszy mezczyzna, ktory powinien wlaczyc system alarmowy, gdy wszyscy opuszcza budynek.
Duncan zobaczyl, ze jego sekretarka szykuje sie do wyjscia. Odczekal chwile, by zdolala uporzadkowac swoje biurko, i przycisnal intercom.
– Doris? Jeszcze tu jestes?
– Wlasnie mam wyjsc.
– Ja tez. Moglabys jeszcze zrobic cos dla mnie?
– Oczywiscie.
Trzymajac w reku formularz wniosku o pozyczke podszedl do drzwi. Doris stala w progu. Obawial sie, czy nie widac, jak trzesa mu sie rece, czy nie zdradzi go drzenie glosu. Poczul, ze poci sie pod pachami. Ona to wyczuje, pomyslal w panice. Rozpozna, ze to ze strachu. Zamknal oczy, zaczerpnal oddechu i wydusil z siebie z trudem:
– Doris, chyba bedziemy musieli zajac sie tym w poniedzialek z samego rana. Czy moglabys jeszcze dzisiaj skserowac te strony pare razy? Nie musisz tego rozsylac, chcialbym tylko, zeby bylo gotowe do wyslania w poniedzialek rano.
– Jasne, panie Richards. Czy cos jeszcze? Wreczyl jej papiery i podszedl do biurka.