polowicznie sparalizowanym Diglatorze? Sprobowal. Turbiny poslusznie unisono od razu zagraly, lecz wtedy znow blysly purpura ostrzezenia. Obwal rzucil nim nie ze wszystkim do przodu, lecz wysunieta przy padaniu bakburta, ktora wziela na siebie pierwsza caly impet zderzenia. Oddychajac gleboko, z rozmyslna powolnoscia, osleply, wlaczyl wewnetrzne oswietlenie i wyszukal awaryjny interoceptor wielkochodu: zeby rozpoznac polozenie wszystkich konczyn i kadluba z pominieciem agregatow napedowych. Obrysowany zimnymi liniami wizerunek ukazal sie od razu. Obie stalowe nogi sczepily sie, a wlasciwie skrzyzowaly; tak wiec staw kolanowy lewej pekl. Lewa stopa zaszla za prawa, lecz i ta nie mogl nawet drgnac. Musialy tam wciac sie w siebie wystepy konstrukcji, a reszte zrobilo cisnienie obwalu. Zapach rozgrzanej cieczy z hydrauliki draznil mu juz natarczywie nozdrza i piekl. Raz jeszcze jal sie szamotac, przelaczywszy cala olejonosna siec na daleko slabszy, awaryjny obwod. Darmo? Juz cos rozgrzanego, sliskiego, miekko oplywalo mu stopy, golenie, uda — w bialym brzasku swietlowki nad glowa, lezac na szybie, zobaczyl wciekajacy do kabiny olej. Nie bylo innego wyjscia. Otwarl zatrzask, wysunal sie z elektronicznej otuliny, kleczac nago otwarl szafke sciany, ktora obrocila sie w strop, i az steknal pod skafandrem, co wypadl nan uderzajac w piers tlenowymi butlami, a za nim biala kula spadl w kaluze oleju helm. Trykoty ociekaly plynem hydraulicznym. Bez wahania, nagi, w sztucznym spokojnym swietle, wlazl do skafandra, otarl nasade helmu, bo i ja otluscilo, nalozyl go, sciagnal zaczepy i na czworakach polazl studnia, teraz juz pozioma jak tunel, do udowego wlazu.

Zarowno zwykly, jak awaryjny nie daly sie odemknac. Nikt nie wie, jak dlugo przebywal potem w kabinie, kiedy zdjal helm i ulozywszy sie na zaolejonej szybie, podniosl reke ku czerwonemu swiatelku, zeby rozbic plastykowa kopulke i z calej sily wcisnac w glab przyszlosci zaklesly guzik witryfikatora. Nikt tez nie moze wiedziec, co myslal i co czul, gotujac sie na lodowa smierc.

NARADA

Doktor Gerbert siedzial przy rozwartym na osciez oknie i wyciagniety wygodnie, z nogami owinietymi puszystym kocem, przegladal oprawny w folie plik histogramow. W pokoju mimo bialego dnia panowal polmrok. Potegowal go strop czarny, jak uwedzony, krzyzowaly sie w nim grube, nasiakle zywica dzwigary. Plasko wiazane plyty drzewa tworzyly posadzke, sciany byly utworzone z grubych bali. Przez okna widac bylo lesiste stoki Lowcy Chmur, dalej masyw Cracatalqa i pionowy obryw najwyzszego ze wszystkich szczytu, podobnego do bawolu z ulamanym rogiem, ktory Indianie nazwali przed wiekami Wniebowzietym Kamieniem. Nad szara od glazow dolina wznosily sie rozlegle zbocza, w cieniu polyskujace lodem. Poprzez polnocna przelecz zial blekit rownin. W nieslychanej odleglosci wzbijala sie tam w niebo waska smuzka dymu — slad czynnego wulkanu. Doktor Gerbert porownywal ze soba poszczegolne zdjecia, robiac na niektorych znaki dlugopisem. Nie dochodzil go najlzejszy szmer. Plomyki swiec staly nieruchomo w chlodnym powietrzu. Ich blask wydluzal groteskowo kontur mebli ciosanych wedlug staroindianskich wzorow. Wielki fotel w ksztalcie ludzkiej szczeki rzucal na sufit makabryczne cienie zebatych poreczy, konczacych sie wywinietymi klami. Nad kominkiem usmiechaly sie wyciete w drewnie bezokie maszkary, a stolik obok Gerberta opieral sie na zwinietym wezu, ktorego glowa spoczywala na dywanie polyskujac oczodolami. Czerwonawo szklily sie w nich polszlachetne kamienie.

Rozlegl sie daleki dzwiek dzwonka. Gerbert odlozyl studiowane blony filmowe i wstal. Pokoj przeistoczyl sie w mgnieniu oka. Stal sie obszerna jadalnia. Stol posrodku nie byl nakryty obrusem. Na czarnych deskach swiecily srebra i jaspisowa zielen zastawy. Przez rozwarte drzwi wjechal wozek, jakiego uzywaja paralitycy. Spoczywal w nim mezczyzna tegi, o twarzy miesistej, z malym noskiem zagubionym niemal miedzy policzkami. Mial na sobie skorzana bluze. Uklonil sie uprzejmie Gerbertowi, ktory usiadl przy stole. Rownoczesnie weszla chuda jak kij dama o czarnych wlosach, przecietych posrodku pasmem siwizny. Naprzeciw Gerberta zjawil sie gruby, niski jegomosc z apoplektyczna twarza. Gdy sluzacy w wisniowej liberii obniosl pierwsze danie, wszedl jak ktos spozniony siwy mezczyzna z rozdwojonym podbrodkiem. Zatrzymawszy sie przy masywnym kominku z glazow miedzy kredensami, grzal rozpostarte rece nad ogniem, nim usiadl na miejscu wskazanym przez sparalizowanego gospodarza.

— Czy pana brat nie wrocil jeszcze z wycieczki? — spytala chuda kobieta.

— Pewno siedzi na Zebie Mazumaca i patrzy w nasza strone — odrzekl spytany, ktory wtoczyl sie fotelem w przerwe miedzy krzeslami, umyslnie dla niego pozostawiona.

Jadl szybko, z duzym apetytem. Poza tym odezwaniem sie obiad uplynal w milczeniu. Gdy sluzacy nalal ostatnia czarke kawy, ktorej aromat mieszal sie ze slodkawym dymem cygar, chuda kobieta odezwala sie ponownie:

— Vanteneda, musi pan nam dzis opowiedziec dalszy ciag tej historii o Oku Mazumaca.

— Tak, tak — powtorzyli wszyscy.

Mondian Vanteneda, troche odety, splotl palce na grubym brzuchu. Potem obrzucil wszystkich spojrzeniem, jakby zamykajac krag sluchaczy. Dogasajaca kloda trzasnela na kominku. Ktos odlozyl widelec. Brzeknela lyzeczka i nastala cisza.

— A na czym skonczylem?

— Na tym, jak don Esteban i don Guilielmo, poznawszy legende o Cratapulau ruszyli w gory, aby dostac sie do Doliny Czerwonych Jezior...

— Przez caly czas wedrowki — zaczal Mondian, poprawiwszy sie w swym wozku — obaj Hiszpanie nie spotkali zadnego czlowieka ani zwierzecia i slyszeli tylko niekiedy skwiry szybujacych orlow, czasem zas przelecial nad nimi sep. Po wielu wysilkach udalo im sie wejsc na gran Martwej Reki. Ujrzeli wowczas przed soba wysoki grzbiet, podobny do kadluba konia, ktory staje deba, z nieksztaltnym lbem przewieszonym w niebo. Jego szyje ostra jak szyja konia owiewala mgla. Wowczas don Esteban przypomnial sobie dziwne slowa starego Indianina z nizin: „strzezcie sie grzywy Czarnego Konia“. Obaj naradzili sie, czy maja isc dalej, don Guilielmo mial, jak pamietacie, wytatuowany na przedramieniu szkic orientacyjny lancucha gorskiego. Zapasy konczyly im sie juz, choc szli dopiero szosty dzien. Zjedli wiec resztki solonego, wyschlego na powroz miesa i zaspokoili pragnienie przy zrodelku, ktore wytryska pod Scieta Glowa. Nie mogli jednak zorientowac sie w okolicy, gdyz wytatuowana mapa byla niedokladna. Przed zachodem slonca mgly zaczely sie wznosic na podobienstwo przybierajacego morza. Ruszyli w gore, wspinajac sie na grzbiet Konia, ale choc szli tak szybko, ze krew rozdzwonila im sie w glowach, a w usta lapali oddech jak zdychajace zwierzeta, mgla byla szybsza i dognala ich na samej szyi Konia. W tym miejscu, gdzie objal ich bialy calun, gran zweza sie i nie jest szersza od trzonka maczety. Gdy wiec nie mogli dalej isc, siedli na grani okrakiem, wlasnie tak, jak sie siada na konia, i zewszad otoczeni nieprzenikniona, wilgotna biela poruszali sie az do zapadniecia ciemnosci. Gdy zupelnie opadli z sil, gran sie skonczyla. Nie wiedzieli, czy to jest obryw przepasci, czy tez owo zejscie w Doline Siedmiu Czerwonych Jezior, o ktorym opowiadal im stary Indianin. Przesiedzieli wiec cala noc, wzajemnie podtrzymujac sie plecami, wsparci o siebie, grzejac sie wlasnymi cialami i opierajac sie nocnemu wiatrowi, ktory gwizdal o gran jak noz o kamien. Zdrzemniecie grozilo upadkiem w czelusc, nie zmruzyli wiec oczu przez siedem godzin. Potem wzeszlo slonce i rozbilo mgly. Ujrzeli, ze skala ucieka im spod nog tak pionowo w dol, jakby siedzieli na szczycie muru. Przed nimi ziala osmiostopowa wyrwa. Mgly targaly sie na strzepy o szyje Konia. Poznali wtedy w oddali czarna Glowe Mazumaca i ujrzeli bijace w gore slupy czerwonych dymow, pomieszane z bialymi oblokami. Krwawiac sobie rece zeszli waskim wawozem i dotarli do gornego kotla Doliny Siedmiu Czerwonych Jezior. Tutaj jednak opuscil Guilielma ostatek sil. Don Esteban wszedl pierwszy na polke skalna wiszaca nad otchlania i prowadzil towarzysza za reke. Szli tak, az natrafili na osypisko, na ktorym mogli spoczac. Slonce wzeszlo wysoko i Glowa Mazumaca zaczela pluc w nich brylami glazow, odpryskujacymi od przewieszek. Uciekli wiec w dol. Gdy Glowa Konia wisiala nad nimi tak mala jak piastka dziecka, zobaczyli pierwsze Czerwone Zrodlo w obloku rudawych pian. Wowczas don Esteban dobyl zza pazuchy pek rzemieni, wygarbowanych na kolor drzewa akantu, ktorych fredzle pomalowane czerwono byly pozwijane w liczne wezly. Przesuwal po nich dlugo palcami, odczytujac indianskie pismo, az odgadl wlasciwa droge.

Otwarla sie przed nimi Dolina Milczenia. Szli jej dnem po ogromnych glazach, miedzy ktorymi zialy szczeliny bez dna.

— Czy jestesmy juz blisko? — spytal Guilielmo szeptem, gdyz glos nie mogl mu sie wydobyc ze spieczonego gardla. Don Esteban dal mu znak milczenia. W pewnej chwili Guilielmo potknal sie i potracil kamyk, ktory pociagnal za soba inne. Na odzew tego glosu pionowe sciany Doliny Milczenia zadymily, pokryl je srebrny oblok i tysiace wapiennych maczug runelo w dol. Don Esteben, ktory przechodzil wlasnie pod wysklepiona nawieszka, wciagnal przyjaciela pod to przykrycie, gdy druzgocaca lawina dopadla ich i przeszla jak burza dalej. Po minucie nastala cisza. Don Guilielmo mial glowe okrwawiona odpryskiem glazu. Jego towarzysz zdarl z grzbietu koszule, porwal ja na pasy i przewiazal mu czolo. Wreszcie, gdy dolina stala sie tak waska, ze niebo nad nimi nie bylo szersze od rzeki, ujrzeli splywajacy po glazach bez najslabszego szmeru potok, ktorego woda, jasna jak oszlifowany diament, wpadala do podziemnego koryta. Musieli teraz wejsc po kolana w strumien bystry i lodowaty. Podcinal im nogi z okrutna sila. Niebawem jednak wody skrecily w bok i staneli na suchym zoltym piasku przed pieczara o licznych oknach. Don Guilielmo pochylil sie oslably i zauwazyl, jak dziwnie lsni ten piasek. Garsc, ktora podniosl do oczu, byla niezwykle ciezka. Przyblizyl reke do ust i zgryzl to, co mu wypelnialo dlon. Poznal, ze jest pelna zlota. Don Esteban wspominal slowa Indianina i rozejrzal sie po grocie. W jednym jej kacie blyszczal pionowy, zastygly, zupelnie nieruchomy plomien. Byl to blok wypolerowanego woda krysztalu, nad ktorym zial w skale otwor. Przeswitywalo przezen niebo. Podszedl do przezroczystej bryly i zajrzal w jej glab. Ksztaltem przypominala olbrzymia, wbita w grunt trumne. Zrazu widzial w glebi tylko miliardy ruchomych plomykow, oszalamiajace wirowisko srebra. Potem

Вы читаете Fiasko
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×