w Alpach. Wlasne odbicie, powiekszone, na tle jasnych chmur. Nie on — to jego cialo, porazone odkryciem, w pelni okrutnego rozczarowania, napiete wszystkimi miesniami, w zadyszec w gorzkim przyplywie wscieklosci i rozpaczy chcialo stanac jak wryte, od razu, bez zwloki, a wtedy w ryku, jakim buchnely trzewia kolosa, targnelo nim do przodu. Czujniki lysnely jak rozprute zyly krwia. Diglator caly zadygotal niczym okret, co uderza kadlubem w skale podwodna, korpus sklonilo rozpedem i gdyby Angus go nie podtrzymal, nie wyprowadzil z rzucenia w przod seria stopniowo po wolniej acych krokow, pewno by runal na grunt. Choralny protest tak nagle przeciazonych agregatow uspokoil sie, a on, czujac, jak po rozpalonej twarzy ciekna mu lzy zawodu i gniewu, stal na rozkraczonych nogach dyszac, jakby sam z takim wysilkiem przebiegl ostatnie kilometry. Ochlonal, otarl miekka wewnetrzna wysciolka rekawicy pot, ktorym nasiakly brwi, widzial, jak olbrzymia lapa wielkochodu, powiekszajac ten odruchowy gest, podnosi sie, przeslania okno kabiny cala szerokoscia przedramienia i trafia z lomotem promiennik, osadzony na bezglowych barach. Zapomnial odlaczyc prawice z obwodu wzmacniaczy! Ten kolejny idiotyczny postepek ocucil go calkowicie. Zawrocil, zeby sie wycofac wlasnym sladem, bo tony kierunkowych sygnalow rozstroily sie ze wszystkim. Nalezalo wrocic na szlak, isc nim, jak dlugo sie da, a w wypadku oslepienia zawieja, pedzac od strefy gejzerow — zapamietal jej wyglad w gonitwie — zdac sie na promiennik. Jakoz odnalazl miejsce, na ktorym lustrem z chmur i gazow fatamorgana otumanila go do pelnej zatraty orientacji. A moze zglupial wczesniej, kiedy ulegl nie optycznemu, lecz akustycznemu zludzeniu i przestal porownywac marszrute, wskazywana przez radio, z jej odpowiednikiem na mapie terenu w kabinie? Tam, dokad zanioslo go wlasne widmo, nie bardzo daleko od wyznaczonej drogi — podlug krokomierza wszystkiego dziewiec mil — podlug mapy nie bylo zadnych gejzerow. Ich front przebiegal bardziej na polnoc — wedle ostatniego rozpoznania terenu, jakie ukazywala mapa. Na podstawie meldunkow zwiadu lotniczego i radarowego, zdjec wykonanych przez ORSANa, Marlin polecil przemiescic szlak z Roembdena do Graala tak dalekim obchodem poludniowym, aby biegl klopotliwie, lecz pewnie, przez wneke depresji, nigdy dotad nie zalapiana, choc zasypywana sniegiem gejzerow. Podloze owej wneki moglo zostac w najgorszym razie zatarasowane wydmami dwutlenkowego sniegu, lecz Diglator mial dostateczna moc, by przebrnac i przez zaspy pieciometrowej grubosci, a gdyby w nich utknal i dal o tym znac, Graal mogl skierowac ku niemu bezludne spychacze, zdjete z kopalnianych robot. Sek tkwil w tym, ze nie bylo wiadomo, gdzie przepadly kolejno trzy wielkochody, poniewaz nieprzerwana radiowa lacznosc dopuszczala depresja na starym szlaku, porzuconym po uprzednich katastrofach, natomiast poludniowej niecki krotkie fale nie dosiegaly wprost, a z ich odbicia nie dalo sie korzystac, gdyz Tytan nie posiada jonosfery. Nalezalo uzyc satelitarnych przekaznikow, lecz w parade wszedl juz przed tygodniem Saturn, ogonem swej burzliwej magnetosfery zagluszajac wszelka emisje procz laserowej, a lasery Graala przebijaly wprawdzie poklady chmur i mogly tym samym dotrzec do patrolowych satelitow, te jednak, nie wyposazone w przemienniki fal z tak szerokim zakresem, nie mogly przekodowac impulsow swietlnych w radiowe. Mogly co prawda kolimowac odbierane blyski i slac je w depresje, niestety daremnie. Po to, by przebic gejzerowe burze, przyszloby pchnac laserami moc, ktora stopilaby lustra satelitow. Wprowadzone na orbity, gdy Graal sie dopiero szykowal do robot, lustra ulegly powolnej korozji i przymgliwszy sie wchlanialy zbyt wiele energii promienistej, zamiast odbijac ja z 99-procentowa dzielnoscia. W ten splot niedopatrzen, zle pojmowanej oszczednosci srodkow, pospiechu, transportowych opoznien i zwyklych glupstw, wlasciwych ludziom wszedzie, wiec i w Kosmosie, dostaly sie jeden po drugim zaginione wielkochody. Twardy grunt poludniowej wneki mial sie stac ostatnia deska ratunku. O tym jednak, czy naprawde jest taki twardy, Angus mial sie niebawem przekonac. Jesli liczyl na wykrycie tropu swych poprzednikow, rychlo utracil nadzieje. Szedl zgodnie z azymutem i zawierzyl mu, bo teren podnosil sie, az wyprowadzil go z kurniawy. Po lewej widzial zaryte w chmury zbocza starej magmy, odwianej ze sniegu. Trawersowal je z rozwaga. Szedl po kamieniolomie, w poprzek zalodzonych zlebow, lecz ich lod zawieral w sobie pecherze nie zamarzlego gazu. Gdy raz i drugi zelazna stopa przebila lodowa skorupe zapadajac sie w pusta glab, szum silnikow znikl, a uszy napelnil mu taki grzechot i trzask pekajacego lodu, jaki slyszy chyba tylko wachtowy lodolamacza, taranujacego w grzmotach polarne torosy. Troskliwie obejrzal potem noge, wydobyta z zalomu, nim ruszyl dalej i mozolil sie tak, az radiowy dwuglos, tej samej barwy i wysokosci, zajaknal sie. Prawy zaniosl sie swistem, a lewy zeszedl w bas. Skrecil wiec, az tony zabrzmialy jednakowo. Jakoz otwarlo sie dosc szerokie przejscie miedzy spietrzonymi plytami kry, o ktorej wiedzial, ze nie jest lodem, lecz skrzeplymi weglowodorami. Po suchym, gruboziarnistym piargu zstepowal hamujac kroki, ile mogl, tak parlo z pochylosci tysiac osiemset ton wielkochodu. Wulkaniczne sciany w chmurach otwarly widok na kotline i zamiast pewnego gruntu ujrzal las Birnam.

Chyba tysiace gardzieli bilo ciasnymi ujsciami naraz, wyrzucajac w trujaca atmosfere strugi amonowej solanki. Rodniki amonu, utrzymywane w wolnym stanie potwornym cisnieniem skal, kipiac strzelaly ku ciemnemu niebu i obracaly je w odmet. Wiedzial, ze nie mialy dotrzec az tu, eksperci uznali to za wykluczone, lecz nie myslal o nich: nalezalo albo zawrocic od razu do Roembdena, albo isc za przewodnim spiewem, niewinnym, choc falszywym jak spiew syren Odyseusza. Brudnozolte chmury rozplywaly sie leniwie i ciezko nad cala depresja, aby padac dziwacznym, lepkim, ciagnistym sniegiem, krzepnacym w birnamskie lasy. Nazwano je tak, bo one ida. Nie sa to zreszta zadne lasy i tylko z wielkiej odleglosci przypominaja zawalona sniegiem puszcze. Zaciekla gra chemicznych rodnikow, wciaz podsycana nowymi doplywami, bo poszczegolne grupy gejzerow bija, kazda wlasnym, uporczywie miarowym rytmem, tworzy chrupkie porcelanowe dzungle, dochodzace cwiercmilionowych wyzyn, gdyz ich wzrostowi sprzyja slaba grawitacja, tak ze sa to rozdrzewienia i gestwy szklistej bieli, nakladajace sie na siebie kolejnymi warstwami, az wreszcie denne nie moga juz podtrzymac wspinajacego sie wciaz w niebo masywu koronkowych rozgalezien i zapadaja sie z przeciaglym, zgrzytliwym lomotem jak planetarny sklad porcelany, kiedy go miazdzy trzesienie ziemi. Tak zreszta, „trzesieniem porcelany“, nazwal ktos niefrasobliwie te obwaly lasow birnamskich, ktore oszalamiajacym i niewinnym widowiskiem sa jedynie ogladane z lotu ptaka — czy raczej smiglowca. Taki las Tytana i z bliska zdaje sie konstrukcja ulotna, koronkowa i bialopienista, totez nie tylko wielkochod, lecz i czlowiek w skafandrze moze sie przedzierac przez jego zakrzeple poszycie. Nie mozna sie co prawda zaglebiac latwo w tej lzejszej od pumeksu, zastyglej pianie, ktora jest czyms posrednim miedzy rozdeta w zlodowaceniu sniezysta mazia i koronka, upleciona z najcienszych porcelanowych wlokien. Nie sposob czynic to szybko, ale mozna przeciez isc naprzod, bo ow ogrom jest prawdziwie zakrzepla chmura, utworzona z zylkowanych pajeczyn we wszystkich odcieniach bieli, od perlowo opalizujacej po oslepiajaco mleczna. Lecz choc isc w las mozna, nigdy nie wiadomo, czy wlasnie ta jego polac nie znajduje sie juz u kresu wytrzymalosci i nie zapadnie sie grzebiac wedrowca pod kilkusetmetrowym pokladem samodruzgocacego sie szkliwa, tylko w odpryskach lekkiego niemal jak puch.

Juz przedtem, gdy byl na trawersie, zapowiedzia bialych lasow, skrytych jeszcze, czarnym wystepem gorskiego zbocza, byl bialy brzask w tej stronie, jakby mialo tam wzejsc slonce. Brzask byl taki sam. jak jasnosc kladaca sie na chmurach ziemskiego oceanu polnocnego, kiedy statek, plynac jeszcze otwartymi wodami, zbliza sie do lodowych pol.

Angus szedl na spotkanie lasu. Wrazenie, ze stoi na statku, albo raczej sam nim jest, potegowal miarowy rozkolys niosacego go olbrzyma. Poki schodzil ze stromizny, siegal wzrokiem po horyzont, obrysowany jasna linia dali, a las wygladal z wyzyny jak przyplaszczona na gruncie chmura, ktorej cala powierzchnia wzdyma sie, targana niezrozumialym mrowieniem. Szedl kolyszac sie, a chmura przed nim rosla niby czolo ladolodu. Juz rozroznial odchodzace od niej dlugie, krete jezory, jak sniezne lawiny, poruszajace sie w niesamowicie spowolnionym tempie. Gdy ledwie kilkaset krokow oddzielalo go od sniezystych sklebien, poczal rozrozniac ziejace w nich otwory, jak wyloty jaskin, az po drobne jak nory. Ciemnialy w splatanym lsnieniu puszystych galazek i rosochatych konarow z pol metnego, pol bialego szkla, az pod jego zelaznymi butami zachrzescil gruz ostry i lamliwy, chrupiacy przy kazdym stapnieciu. Radiowy dwuglos wciaz go zapewnial, ze idzie we wlasciwym kierunku. Wiec szedl, slyszac przez wzmozony poszum silnikow, ktore zwiekszaly obroty, by pokonywac rosnacy opor, skrzekliwy charkot rozlamywanego kolanami i korpusem gaszczu, wyzbywszy sie pierwszej tremy, bez cienia strachu, lecz w sercu z rozpacza, bo pojmowal az za dobrze, ze juz predzej odnalazlby igle w stogu niz chociazby jednego z zaginionych. Nie moglo byc w tym gaszczu zadnych sladow przejsc, bo wciaz bijace z gejzerow fontanny zasilaly chmure, przez co kazda wyrwa i wylom zarastaly sie rychlo jak blizniejaca rana. Przeklinal w duchu otaczajace go moze jedyne na swiecie piekno. Ten, kto nazwal je zapozyczywszy sie u Szekspira, byl pewno estetyczna natura, ale nie do takich skojarzen sklanial sie teraz Angus w Diglatorze. Las Birnam Tytana przez splot znanych i nie znanych przyczyn na przemian cofa sie i postepuje wewnatrz depresji, na tysiacach, dziesiatkach tysiecy jej hektarow — a same gejzery nie sa w nim zbyt grozne, gdyz dostrzega sie ich obecnosc z dala, zanim jeszcze je widac jako wibrujace w niebosieznym wytrysku slupy gazow utwardzonych podziemnym cisnieniem, a sam ich ryk, tak gromowy i tak przerazliwie swiszczacy, jakby w porodowych mekach z bolu czy z wscieklosci ryczala sama planeta, wprawia w ruch przyziemie i z pomoca traby powietrznej kladzie naokola caly roztrzesiony, lamiacy sie, pryskajacy zastyglym juz szkliwem gaszcz. Trzeba by nadzwyczajnego pecha, by wpasc do ujscia gejzeru, ktory miedzy jedna a druga erupcja pada w chwilowa martwote. Lecz latwo przychodzilo omijac w bezpiecznym dystansie wlasnie te, co oznajmialy swa aktywnosc

Вы читаете Fiasko
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×