wyzsze skladowe...

— Pamiec sie restytuuje?

— Nie wiem, nie powiem ani tak, ani nie. Jak obraz krwi?

— W normie.

— Serce?

— Czterdziesci piec.

— Cisnienie wyrzutowe?

— Sto dziesiec. Moze odlaczyc juz?

— Lepiej nie. Czekaj. Maly impuls w rdzen... Poczul, jak w nim cos drgnelo.

— Wraca tonus miesni, widzisz?

— Nie moge patrzec rownoczesnie na miogramy i na mozg. Rusza sie?

— Rekami... niezbornie.

— A teraz? Obserwuj twarz. Mruga?

— Otwarl oczy. Widzi?

— Jeszcze nie. Na ile reaguja zrenice?

— Na cztery luksy. Swiece szesc. Widzi?

— Nie. To znaczy czuje swiatlo. To reakcja talamiczna. Niech medykom poprawi elektrody i da prad. O — swietnie...

We mgle zobaczyl cos bladorozowego i blyszczacego nad soba. Zarazem uslyszal glos przerywany oddechem:

— Zostales uratowany. Bedziesz zdrow. Nie probuj mowic. Jezeli mnie zrozumiales, zamknij dwa razy oczy. Dwa razy.

Uczynil to.

— Doskonale. Bede do ciebie mowil. Jesli nie zrozumiesz, mrugnij jeden raz.

Bardzo staral sie rozpoznac to blade i rozowawe, ale nie mogl.

— On stara sie ciebie zobaczyc — doszedl ten dalszy drugi glos. Skad mogl to wiedziec?

— Bedziesz widzial i mnie, i wszystko — mowil powoli baryton. — Musisz byc cierpliwy. Rozumiesz? Przytaknal powiekami. Chcial sie odezwac, lecz tylko cos w nim chrypnelo.

— Nie, nie — skarcil go ten sam glos. — Na rozmowy za wczesnie. Nie mozesz mowic, bo jestes intubowany. Dostajesz powietrze wprost w glab tchawicy. Nie oddychasz sam — my oddychamy za ciebie. Rozumiesz? To dobrze. Teraz bedziesz spal. Kiedy sie zbudzisz i wypoczniesz, pogadamy. Dowiesz sie wszystkiego, a teraz... Wiktor, uspij, powolutku... milych snow...

Przestal widziec, jakby swiatlo zgaslo w nim, a nie nad nim. Nie chcial zasnac. Chcial zerwac sie na rowne nogi. Ale juz i te mroki, ktorymi byl, rozplynely sie i znikly. Mial wiele snow, dziwnych, pieknych i takich, ktorych nie mozna ani zapamietac, ani opowiedziec. Bywal wieloscia czujacych rzeczy naraz. Wychodzil daleko i wracal. Widzial ludzi, poznawal ich twarze, ale nie mogl sobie przypomniec, kim sa. Czasami zostawal mu tylko wzrok, niczym nie ograniczony, pelen niewidzialnego slonca. Zdawalo mu sie, ze wieki mijaja w tych snach i pustkach miedzy nimi. Naraz ocknal sie. Razem z jawa odzyskal cialo. Lezal na wznak, spowity puszystym, miekkim materialem. Napial miesnie grzbietu. Czul mrowienie w udach. Nad soba mial bladozielony plaski sufit, obok lsnily jakies przewody i szkla, ale nie potrafil obrocic glowy w bok. Cos ja trzymalo, zaglowek miekki, lecz ujmujacy az po skronie i elastycznie scisly. Oczyma poruszal swobodnie. Za przezroczysta sciana wznosily sie jakies aparaty, na samym skraju pola widzenia jasnialy skaczace swiatelka i rychlo spostrzegl, ze pozostaja z nim w jakims zwiazku, bo kiedy wciagal powietrze glebiej, az rozdymalo klatke piersiowa, one rozjasnialy sie tym samym rytmem. A tam, dokad wlasciwie juz nie umial zerknac, rozowialo cos rownym, jednostajnym, powolnym tempem — i rozkolys tej rozowizny tez dotrzymywal mu kroku — a wlasciwie jego sercu. Nie watpil juz, ze znajduje sie w szpitalu. Wiec wypadek. Jaki i gdzie? Marszczyl brwi, czekal, by wyjasnienie wychynelo z pamieci, daremnie. Znieruchomial, zamknal oczy, koncentrowal wole na pytaniu, ale odpowiedz nie przybywala. To, ze moglby dowolnie poruszac nogami, rekami, palcami, gdyby nie owijajacy material, juz go nie zadowalalo. Sprobowal odchrzaknac, dotykal jezykiem wewnetrznej powierzchni zebow, wreszcie odezwal sie: — Ja. Ja!

Poznal wlasny glos. Ale czyj byl ten glos wlasny, nie wiedzial i nie rozumial, jak to moze byc. Sprobowal wyzwolic sie z krepujacej otuliny i napial kilkakrotnie miesnie. Wtedy opadla go ciezka, dziwnie nagla sennosc i znow zgasl w sobie jak dogorywajacy plomyk lampy.

Nie liczyl mijajacych dni. Cykl zycia podzielony byl na statku umownym prostym sposobem, zgodnie z ziemskim rytmem. Za dnia wszystkie poklady, korytarze, tunelowe przejscia miedzy czlonami kadluba staly w jasnym swietle. O dziesiatej rozpoczynal sie zmierzch jako slabniecie zlotawej bieli idacej ze stropow i scian, przez jakas godzine panowal niebieski polmrok, az promieniowanie gaslo i tylko biegnace srodkiem pulapow swietlowki prowadzily samotnego wedrowca. Te pore lubil bowiem najbardziej. Mogl zwiedzac „Eurydyke“ i za dnia — wszystkie pomieszczenia byly dostepne, zapewniano go, ze nikomu nie przeszkadza, owszem, moze isc, gdzie chce, pytac, lecz wolal dla przechadzek noc.

Fizycznie sprawny, po rannym treningu w sali gimnastycznej szedl do szkoly. Sam to tak nazwal. Zasiadal przed Memnorem, aby odzyskac pamiec w grze obrazow i slow budzacych skojarzenia, a zarazem uczyc sie tego, co bylo tak obce. Wobec maszyny, nieskonczenie cierpliwej i niezdolnej do okazywania zadnych uczuc, zdziwienia, gorowania nad nim, nie czul sie skonsternowany. Jesli czegos nie chwytal, Memnor uciekal sie do figuralnych pomocy, prostych schematow, stosowal biegle dydaktyczne programy, siegajac do spichlerzy innych maszyn okretu. Holoteka zawierala w archiwalnym dziale dziesiatki tysiecy filmow — ale to nie byly filmy — fotografii — lecz nie przypominaly dawnych zdjec, skoro kazdy wezwany obraz stawal sie rzeczywistym otoczeniem, a kazde slowo — cialem, co prawda chwilowym i ulotnym. Gdyby chcial, moglby zwiedzac wnetrza piramid, gotyckie katedry, zamki Loary, ksiezyce Marsa, miasta, lasy, lecz robil to tylko wiedzac, ze i takie zjawy stanowia wazna czesc terapii. Lekarze starali sie go traktowac jako jednego z czlonkow zalogi, nigdy jako pacjenta, odnosil nawet wrazenie, ze troche go unikaja, jakby chcac podkreslic, ze nie rozni sie niczym od innych ludzi.

Wrocila mu pamiec wzrokowa razem z doswiadczeniem zyciowym, fachem nawigatora i znawcy wielkochodow. Statki zmienily sie co prawda nie mniej niz maszyny planetarne i byl wobec nich troche jak marynarz z epoki zaglowcow w erze pasazerskich olbrzymow oceanu. Te luki nietrudno przychodzilo zapelniac. Przestarzale wiadomosci zastepowal nowymi. Lecz coraz dotkliwiej zdawal sobie sprawe z utraty najgorszej i juz moze bezpowrotnej. Nie umial w sobie wskrzesic zadnych imion, nazwisk, wraz ze swoim. Co osobliwsze, pamiec podzielila mu sie jakby na dwoje. To, co przezyl niegdys, wrocilo don zblakle, chociaz dokladne w szczegolach, jak drobiazgi dziecka, odnalezione w schowkach rodzinnego domu po latach, pobudzaja nie tylko wyglad, lecz emocjonalna aure. Raz, w pracowni fizykow, won parujacej cieczy z destylatora — gorzkawym swedem dotknawszy nozdrzy, w okamgnieniu wywolala cos wiecej niz obraz, bo obecnosc jasna, choc nocna na przygodnym ladowisku, kiedy stojac pod jeszcze rozpalonymi lejami dysz, pod dnem swej uratowanej rakiety, czul ten sam swad nitrowego dymu i szczescie, o ktorym nie wiedzial wtedy nic, a teraz zrozumial je wspomnieniem. Nie opowiedzial o tym doktorowi Gerbertowi, choc wlasciwie nalezalo, skoro uslyszal od niego, ze powinien natychmiast przyjsc z kazda zaskakujaca reminiscencja, bo ona jest jakby jednym z zasypanych miejsc pamieci i trzeba je drazyc, nie dla psychoterapii, lecz torowania zatartych drog w mozgu — by je rozewrzec i coraz pelniej wracac w ten sposob do siebie. Rada byla racjonalna, fachowa, on tez sie mial za myslacego racjonalnie, a jednak ukryl to przed lekarzem. Milkliwosc nalezala niechybnie do jego podstawowych cech. Nigdy nie byl sklonny do zwierzen — a jeszcze tak intymnych. Powiedzial sobie zreszta, ze jesli przypomni sobie, kim jest, to nie przez wech, jak pies. Uznal refleksje za glupia. Ani mu w glowie postalo wywyzszac sie nad lekarzy, lecz zostal przy swoim.

Gerbert rychlo zorientowal sie w jego powsciagliwosci. Dal mu slowo, ze jego rozhowory z Memnorem nie sa nagrywane i moze sam zetrzec tresc kazdej z pamieci pedagoga, jesli chce. Tak tez robil. Przed maszyna nie mial tajemnic. Pomagala mu odtworzyc bezlik wspomnien, lecz bez imion i nazwisk ludzkich — i jego wlasnego. Na koniec spytal o to interlokutora wprost.

Ten zamilkl na dobra chwile. Przywracanie pamieci, zwane jej treningiem, odbywalo sie w kajucie dosc dziwnie urzadzonej. Stalo w niej kilka staroswieckich sprzetow, istnych okazow muzealnych, w niemal dworskim stylu, foteliki ze zloceniami i wygietymi nozkami, kazda sciane zdobily obrazy starych Holendrow — te, ktore wspomnial jako ulubione i zjawily sie potem jakby idac mu na pomoc. Obrazy zmienialy sie kilkakrotnie, a plotno wziete w rzezbione ramy nie bylo zadnym plotnem, choc doskonale nasladowalo przedziwo i gruzly olejnej farby. Memnor wyjawil mu tez, jak tworza sie te doskonale, chwilowe repliki. Sam maszynowy dydakta byl niedostrzegalny, nikt go oczywiscie nie ukryl, lecz bedac podukladem Eskulapa, odlaczonym dla tych rozmow, nie mial w kajucie ksztaltu, zdolnego zaklocic nastroj ucznia, wiec zeby rozbitek nie mowil w pusta przestrzen ani do mikrofonu czy sciany, mial przed soba, chodzac w tym gabinecie, popiersie Sokratesa znane z czytanek greckiej mitologii. A moze filozofii. Popiersie z dosc kudlata glowa zdawalo sie kamienne, czasem jednak uczestniczylo mimika w dyskusjach. Dla pouczonego nie bylo to mile — jakby w zlym guscie. Niezdolny wymyslic konkretnej odmiany, nie chcac sie narzucac Gerbertowi z niczym, przywykl do tego oblicza i tylko chcac wyjawic cos dotkliwego, chodzil przed mentorem mowiac don, nie patrzac, jakby mowil do siebie. Falszywy Sokrates zdawal sie wahac jak przy zbyt trudnym problemie.

— Odpowiem ci w sposob niezadowalajacy. Nie jest zbyt dobrze dla czlowieka rozeznawac sie w pelni cielesnego i duchowego urzadzenia. Zupelne rozeznanie okresla granice ludzkich mozliwosci, a czlowiek znosi je tym gorzej, im mniej jest z przyrodzenia ograniczony w zamiarach. Tyle po pierwsze. Po wtore, imiona zachowuje sie inaczej niz wszelkie pojecia, schowane za mowa. Czemu? Poniewaz imiona nu tworza zadnego spojnego ukladu. Sa przeciez czysto umow ne. Kazdy nazywa sie jakos, lecz moglby sie nazywac calkiem inaczej i byc tym samym czlowiekiem. O imionach wlasnych decyduje przypadek, zwany rodzicami. Tak wiec imionom i nazwiskom brak koniecznosci logicznej i fizycznej. Jesli pozwolisz na mala dywagacje filozofa, istnieja tylko rzeczy i ich relacje. Byc czlowiekiem to tyle, co byc pewna rzecza, niniejsza o to, ze zywa. Byc bratem lub synem, to juz relacja. Badajac noworodka wszystkimi metodami, wykryjesz w nim wszystko i dotrzesz do jego kodu dziedzicznego, ale nie do nazwiska. Swiat sie poznaje. Natomiast do imion tylko sie przywyka. Tej roznicy nie czuje sie w zwyklym zyciu. Kto

Вы читаете Fiasko
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×