kopiec... stary Nfo Tuabe mowil prawde.
Pochylil sie do przodu. Rysy jego zaostrzyly sie. Mowil bez wytchnienia.
— Byla tam najpierw warstwa wlokien, cienkiego przedziwa niezwyklej gladkosci i mocy. We wnetrzu — centralna komora, otoczona gruba warstwa termitow. Czy to byly w ogole termity? Jak zyje, takich nie widzialem. Olbrzymie, plaskie jak dlon, pokryte srebrnymi wloskami, z lejkowatymi glowkami, zakonczonymi czyms w rodzaju anteny. Anteny te stykaly sie z szarym przedmiotem, nie wiekszym od mojej piesci. Owady byly nieslychanie stare. Nieruchome jak z drewna. Nie probowaly sie nawet bronic: Odwloki pulsowaly miarowo. Ale kiedy odrywalem je od tego centralnego przedmiotu, tej rzeczy kraglej i niezwyklej — natychmiast ginely. Rozpadaly mi sie w palcach jak zetlale szmaty. Nie mialem ani czasu, ani sil, zeby to wszystko badac. Wydobylem ow przedmiot z komory, zamknalem w kasetce z blachy stalowej i natychmiast razem z moim Uagadu ruszylem w droge powrotna.
Mniejsza o to, jak dotarlem do wybrzeza. Spotkalismy rude mrowki. Blogoslawilem chwile, w ktorej zdecydowalem sie wlec z powrotem jedyny kanister pelen benzyny. Gdyby nie ogien... Ale mniejsza z tym. To osobna historia. Powiem tylko jedno: na pierwszym postoju uwaznie obejrzalem te rzecz porwana z czarnego kopca. Kiedy oczyscilem ja z nalotow, ukazala sie idealnie regularna kula z substancji ciezkiej, przejrzystej jak szklo, ale nieporownanie silniej zalamujacej swiatlo. Otoz tam w dzungli objawil sie pewien fenomen, na ktory zrazu nie zwracalem uwagi. Sadzilem, ze to moze zludzenie. Ale gdy dotarlem do cywilizowanych obszarow na wybrzezu i pozniej jeszcze, przekonalem sie, ze to nie bylo zludzenie...
Cofnal sie w glab fotela i prawie niewidzialny w cieniu, z glowa odcinajaca sie od jasniejszego tla, mowil:
— Przesladowaly mnie owady. Motyle, cmy, pajeczaki, blonkoskrzydle, co pan tylko chce. Dzien i noc ciagnely za mna huczaca chmura. A wlasciwie nie za mna — za moim bagazem, za metalowa kasetka, ktora zawierala kule. W czasie podrozy okretem bylo troche lepiej. Uzywajac radykalnych srodkow owadobojczych pozbylem sie tej plagi. Nowe nie przybywaly — nie ma ich na pelnym morzu. Natomiast ledwo wyladowalem we Francji, wszystko zaczelo sie od nowa. A najgorzej mrowki. Gdziekolwiek zatrzymywalem sie dluzej niz na godzine, pojawialy sie mrowki. Rudnice, mrowki pniakowe, faraona, czarne, zniwiarki, wielkie i male ciagnely nieodparcie do tej kuli, zbieraly sie na kasetce, pokrywaly ja dygocacym klebem, ciely, przezeraly, niszczyly wszystkie oslony, jakimi ja opakowalem, dusily sie nawzajem, ginely, wyrzucaly kwas usilujac nagryzc nim stalowa blache... Urwal.
— Ten dom, w ktorym sie znajdujemy, jego samotne polozenie, wszystkie zabezpieczenia, ktore stosuje, spowodowane sa przez to, ze bezustannie oblegaja mnie mrowki.
Wstal.
— Robilem doswiadczenia. Za pomoca diamentowych wiertel odkruszylem od kuli opilek nie wiekszy niz ziarnko maku. Wywieral takie samo dzialanie przyciagajace jak cala kula. Odkrylem tez, ze jesli ja otoczyc grubym plaszczem olowianym, dzialanie jej ustaje.
— Jakies promienie...? — ochryplym glosem wyrzucil sluchacz. Jak zahipnotyzowany wpatrywal sie w ledwo majaczaca twarz starego uczonego.
— Byc moze. Nie wiem.
—... pan ma te kule?
— Tak. Czy chce pan ja zobaczyc?
Sluchacz zerwal sie na rowne nogi. Profesor przepuscil go pierwszego w drzwiach, wrocil do biurka po klucz i pospieszyl za gosciem w ciemny korytarz. Weszli do waskiej komorki bez okien. Byla pusta, w kacie stala duza kasa. pancerna starego systemu. Slabe swiatlo nie oslonietej zarowki pod sufitem blyszczalo sinawo w pancernych plytach. Profesor wetknal pewna reka klucz w zamek. Przekrecil, nastapil chrzest cofajacych sie rygli, grube drzwi odchylily sie. Odstapil w bok. Kasa byla pusta.“
SETI
Kajuty fizykow znajdowaly sie na czwartej kondygnacji. Umial juz poruszac sie na „Eurydyce“. Przestudiowal plan calego statku, tak niepodobnego do tych, ktorymi latal. Nie rozumial wielu nazw i przeznaczenia dziwnych urzadzen rufowego czlonu, bezludnego i odcietego od reszty kadluba potrojnymi grodziami. Gasienicowy moloch wskros i wzdluz przeszywaly tunele komunikacyjne, istna siec podziemna walcowate rozciaglego miasta. W jego miesniach spoczywala pamiec wedrowek w korytarzach ciasnych, owalnych w przekroju lub kraglych jak studnie, w ktorych przychodzilo plynac w niewazkosci, od czasu do czasu pomagajac sobie lekkim pchnieciem, aby uczynic wlasciwy zwrot przy skrecie, a w towarowcach do ladowni mozna sie bylo dostac i prosciej, szybem klimatyzacyjnego przedmuchu, wystarczylo wlaczyc sprezarke i mknelo sie w szumie niemal prawdziwego wiatru, a nogi zawieszone w powietrzu zdawaly sie niepotrzebnym szczatkowym narzadem, z ktorym nie wiadomo, co robic. Prawie zalowal bezgrawitacji, ktora tak nieraz klal przy byle naprawie, bo prawa Newtona dawaly o sobie znac i wystarczylo uderzyc mlotkiem bez porzadnego uchwytu druga reka, by poleciec po wypadkowej, robiac zabawne tylko dla innych koziolki.
Windy, wlasciwie bezkolowe oble kabiny z oknami tak wygietymi, ze widzialo sie w nich wlasne znieksztalcone skurczeniem odbicie, poruszaly sie bezszelestnie, podajac liczby mijanych sektorow i mrugajac na wlasciwym przystanku.
Korytarz mial zarazem szorstka i poduszkowata wysciolke podlogi, za rogiem znikl wlasnie podobny do zolwia odkurzacz, a on szedl wzdluz szeregu drzwi, lekko wypuklonych jak sciana, o wysokich progach okutych miedzia, bo to pewno spodobalo sie jakiemus architektowi wnetrz. Trudno bylo wymyslic inna przyczyne. Stanal przed kajuta Laugera, straciwszy naraz pewnosc siebie. Wciaz nie potrafil stac sie jednym z ludzi statku. Ich zyczliwosc w mesie, skwapliwosc, z jaka raz jedni, raz inni prosili go do swego stolu, zdawala mu sie przesadna, jakby chcieli udawac, ze naprawde jest jednym z nich — i tylko na razie jakos nie przydzielono mu zadnego stanowiska. Wprawdzie rozmawial z Laugerem, a ten zapewnil go, ze moze przyjsc, kiedy zechce, ale i to zamiast go napelnic ufnoscia, jakos nastroszylo. W koncu Lauger nie byl byle kim, pierwszy fizyk, i nie tylko na „Eurydyce“. Nigdy nie sadzil, ze moga go opasc watpliwosci, jak nalezy sie zachowac wobec kogokolwiek,
— Dzien dobry... — powiedzial przybyly.
— Chodz, kolego, chodz. Dobrze przyszedles: za jednym zamachem wejdziesz w fizyke i w metafizyke... I wyjasniajaco dodal:
— Jest u mnie ojciec Arago.
Wszedl za Laugerem do drugiej kajuty, mniejszej, z zakryta koja, kilkoma fotelikami wokol stolu, na ktorym dominikanin rozpatrywal przez lupe jakies plany, a moze komputerowa mape planetarna, bo biegly po niej rownolezniki.
Arago wysunal fotel kolo siebie. Usiedli we trzech.
— To Marek — ojciec go zna? — spytal Lauger, i nie dajac mu dojsc do slowa, ciagnal:
— Domyslam sie pana klopotow, panie Marku. Trudno dogadac sie z duchem w maszynie.
— Maszyna jest bezwinna — zauwazyl dominikanin z wyczuwalna ironia w glosie. — Gada to, co w nia wlozono.
— To znaczy — co wlozyliscie — poprawil go przekornie usmiechniety fizyk. — Nie ma zgody w teoriach, ale tez nigdy jej nie bylo. Chodzi o los nadokiennych cywilizacji — dorzucil wyjasnienie dla nowego goscia. — Ale skoro wszedl pan w nasz spor, streszcze poczatek. Pan juz wie, ze dawne pojecia o ETI[1]zdazyly sie zmienic. Jesli jest nawet milion cywilizacji w galaktyce, ich trwanie podlega takiemu rozrzutowi czasowemu, ze nie mozna sie najpierw porozumiec z gospodarzem planety, a potem go odwiedzic. Cywilizacje trudniej lapac niz jednodniowki. Dlatego nie szukamy motyla, tylko poczwarki. Wie pan, co to jest okno kontaktu?
— Wiem.
— No wlasnie! Przesiawszy ze dwiescie milionow gwiazd, wykrylismy jedenascie milionow kandydatek. Wiekszosc ma albo planety martwe, albo pod oknem, albo nad oknem. Wyobraz sobie — przeszedl niespodzianie na ty — zes sie zakochal w portrecie szesnastoletniego dziewczecia i ruszasz w zaloty. Podroz niestety musi trwac piecdziesiat lat. Staniesz przed staruszka lub nieboszczka. Jezeli poczniesz slac oswiadczyny poczta, sam sie zestarzejesz, nim otrzymasz pierwsza odpowiedz. To jest
— Wiec lecimy do poczwarki? — spytal. Od niejakiego czasu nazywano go Markiem, a teraz nie wiedziec czemu przemknelo mu przez mysl, czy nie wyszlo to od zakonnika, ktory, jak on, byl i nie byl czlonkiem zalogi.
— Nie wiadomo, do czego — zauwazyl Arago. Lauger zdawal sie zadowolony z tych slow.
— Zapewne. Zyciodajne planety rozpoznajemy podlug skladu atmosfer. Ich katalog liczy wiele tysiecy w naszej Galaktyce. Odsialismy prawie trzydziesci budzacych nadzieje.
— Rozumu?
— Rozum jest w pieluszkach niewidzialny. Kiedy dojrzeje, wylatuje z okna. Trzeba go dopasc wczesniej. Skad wiemy,