zolnierzy, cos w rodzaju wewnetrznej policji i obroncow. Kopce dochodza osmiu metrow wysokosci. Zbudowane z piasku i wydalin, tworza cement, twardszy od portlandzkiego. Zadna stal sie go nie ima. Bezokie, biale, miekkie owady, ktore zyja od kilkunastu milionow lat odciete od swiatla. Zbadane przez Packarda, Schmelza i tylu innych. Ale nikt z nich nawet nie podejrzewal... Rozumie pan? Uratowalem mu syna i w zamian za to... Och, to byl medrzec... Wiedzial, w jaki sposob odwdzieczyc sie bialemu po krolewsku. Taki zupelnie siwy, czarny az popielaty Murzyn, jak maska uwedzona w dymie. Powiedzial mi tak:
Kopce ciagna sie milami. Cala rownina jest nimi pokryta. Jak las, jak martwy las, jedne przy drugich, skamieniale olbrzymie pnie — trudno sie miedzy nimi przedrzec. Wszedzie grunt twardy, glucho dudniacy pod stopa, zaslany splotami jakby grubych sznurow. To sa kanaly, ktorymi biegna termity. Zbudowane sa z tego samego cementu co kopce. Ciagna sie daleko, wnikaja pod ziemie, wydostaja sie w gore, maja rozgalezienia, skrzyzowania, przejscia do wnetrza kopcow, a co kilkadziesiat centymetrow — rozszerzenia, w ktorych mijaja sie termity, biegnace w przeciwnych kierunkach. Tam, w glebi Miasta, posrod miliona skamienialych termitier, w ktorych wrze slepe, gwaltowne zycie, jest jeden kopiec inny. Niewielki, czarny i zakrzywiony hakowato.
Pokazal mi swym brunatnym kciukiem, jak on wyglada.
Tam jest serce narodu mrowek. Wiecej nie chcial powiedziec.
— I pan mu uwierzyl? — wyszeptal sluchacz. Czarne oczy profesora palily go.
— Wrocilem do Bona. Kupilem piecdziesiat kilogramow dynamitu w laskach funtowych, jak go uzywaja w kopalniach. Oskardy, lopaty, kilofy, rydle, caly ekwipunek. Zbiorniki siarki, weze metalowe, maski, siatki — najlepsze, jakie moglem dostac. Kanistry benzyny lotniczej i arsenal owadobojczych srodkow, jaki mozna tylko sobie wyobrazic. Potem wynajalem dwunastu tragarzy i pojechalem w dzungle.
— Zna pan eksperyment Collengera? Uznano go za bajke. Nie byl to co prawda myrmekolog, lecz amator. Przekroil caly kopiec termitow od gory do dolu plyta stalowa tak, ze obie polowy nie komunikowaly sie ze soba wcale. Kopiec byl mlody, termity dopiero go budowaly. Po szesciu tygodniach wydobyl plyte i okazalo sie, ze budowaly nowe korytarze tak, ze ich wyloty po obu stronach przegrody scisle sobie odpowiadaly — ani milimetra roznicy w pionie czy w poziomie. Tak jak ludzie buduja tunel, jednoczesnie rozpoczynajac roboty z dwu stron gory i spotykaja sie w jej wnetrzu. W jaki sposob porozumiewaly sie termity przez stalowa plyte? Potem — doswiadczenie Glossa. Takze nie sprawdzone. Twierdzil, ze jesli zabic krolowa termitow, owady oddalone o kilkaset metrow od kopca zdradzaja natychmiast podniecenie i wracaja do domu.
Znowu przerwal. Wpatrywal sie w czerwony zar kominka, nad ktorym zjawialy sie i znikaly lotne blekitne plomyki.
— Droge mialem... no tak. Najpierw uciekl przewodnik, potem tlumacz. Rzucali rzeczy i znikali. Rano, kiedy sie budzilem w moskitierze — milczenie, wybaluszone oczy, przerazone twarze i szepty za plecami. Pod koniec wiazalem ich z soba, a koniec sznura owijalem wokol piesci. Noze zabieralem, zeby go nie mogli przeciac. Od ciaglego nie dosypiania czy od slonca dostalem zapalenia oczu. Rano powiek nie moglem rozewrzec, tak byly sklejone. A tu szlo lato. Koszula od potu byla sztywna jak nakrochmalona, helmu nie mozna tknac z zewnatrz palcem, bo natychmiast wyskakuja bable. Lufa karabinu parzy jak rozpalona sztaba.
Torowalismy sobie droge przez trzydziesci dziewiec dni. Nie chcialem isc przez wioske starego Nfo Tuabe, bo mnie o to prosil: tak ze na skraj dzungli wyszlismy znienacka. Nagle sie ten piekielny, duszny gaszcz lisci, pnaczy, rozwrzeszczanych papug, malp skonczyl. Jak okiem siegnac rownina, zolta jak skora starego lwa. Na niej posrod kep kaktusow stozki. Kopce. Budowane slepo od wnetrza, wiec czesto nieksztaltne. Tutaj spedzilismy noc. Nad ranem zbudzilem sie ze straszliwym bolem glowy. Poprzedniego dnia nieostroznie zdjalem na chwile helm. Slonce stalo wysoko. Zar byl taki, ze powietrze palilo pluca. Obrazy przedmiotow drzaly, jakby piasek plonal. Bylem sam. Murzyni uciekli, przegryzlszy sznur. Pozostal tylko trzynastoletni chlopiec, Uagadu.
Zaczalem isc. We dwojke dzwigalismy bagaz na odleglosc kilkudziesieciu krokow. Potem wracalismy i znosili reszte rzeczy. Taka wedrowke trzeba bylo powtarzac piec razy w sloncu, ktore palilo jak szatan. Pomimo bialej koszuli dostalem na plecach wrzodow, ktore sie nie goily. Musialem spac na brzuchu. Ale to wszystko glupstwo. Caly dzien zaglebialismy sie w Miasto Termitow. Nie wiem, czy jest na swiecie cos grozniejszego. Niech pan sobie wyobrazi: ze wszystkich stron, z przodu, z tylu kamienne kopce wznoszace sie na dwa pietra. Miejscami tak bliskie, ze ledwo mozna sie bylo miedzy nimi przecisnac. Nieskonczony las chropowatych szarych kolumn. A w srodku, kiedy sie przystanelo, nikly, bezustanny, miarowy szelest, chwilami przechodzacy w pojedyncze stukniecia. Sciana dotknieta reka mrowila sie, drzala bez ustanku, noca i dniem. Kilka razy zdarzylo sie nam rozgniesc jeden z takich tunelow, ktore wygladaja jak popielate powrozy, calymi pekami rozrzucone po ziemi. Szly tam nieskonczonymi szeregami biale owady. Natychmiast ukazywaly sie rogowe helmy zolnierzy, ktorzy cieli na oslep powietrze nozycami i wyrzucali lepki, parzacy plyn.
Szedlem tak dwa dni, bo nie bylo mowy o jakiejkolwiek orientacji. Dwa, trzy, cztery razy dziennie wdrapywalem sie na kopiec wyzszy od innych, szukajac tego, o ktorym mowil Nfo Tuabe. Ale widzialem tylko skamienialy las. Dzungla za nami stala sie zielonym pasem, potem — blekitna linia na widnokregu, wreszcie znikla. Zapasy wody malaly. A kopcom nie bylo kresu. Przez lunete widzialem coraz dalsze az po horyzont, gdzie zlewaly sie jak klosy zboza. Podziwialem mego chlopca. Bez skargi robil to wszystko co ja, nie wiedzac po co ani dlaczego. Szlismy tak cztery dni. Bylem zupelnie pijany sloncem. Ochronne okulary nie pomagaly. Straszliwy blask byl i w niebie, na ktore przed zmierzchem ani spojrzec, i w piasku, ktory sie jarzyl jak rtec. A wokol palisady kopcow — bez konca. Ani sladu zywego stworzenia. Tu sie nawet sepy nie zapuszczaly. Tylko gdzieniegdzie staly samotne kaktusy.
Nareszcie wieczorem wydzieliwszy przypadajaca na ten dzien porcje wody wdrapalem sie na szczyt bardzo wielkiego kopca. Mysle, ze pamietal czasy Cezara. Juz bez nadziei rozgladalem sie, gdy wtem zobaczylem w lunecie czarny punkt. Myslalem zrazu, ze szklo jest zabrudzone. Mylilem sie. To byl ten kopiec.
Nazajutrz wstalem, gdy slonce bylo jeszcze 'pod horyzontem. Ledwie dobudzilem mego chlopca. Poczelismy niesc rzeczy w kierunku, ktory oznaczalem wedle kompasu. Zrobilem tez szkic okolicy. Tymczasem kopce, choc nieco nizsze, zblizaly sie do siebie. Wreszcie stanely takim czestokolem, ze juz nie moglem sie przedostac. Murzynek jeszcze mogl, wiec podawalem mu pakunki, stojac miedzy dwiema kolumnami cementu. Potem przeciskalem sie gora. Trwalo to piec godzin. Przez ten czas przebylismy moze sto metrow. Widzialem, ze w taki sposob nie zrobimy nic, ale opanowala mnie jakas goraczka. Nie mowie doslownie, bo stale mialem kolo trzydziestu osmiu stopni. To sprawa klimatu. Moze zreszta wplywa to jakos na mozg. Wzialem piec funtow dynamitu w laskach i wysadzilem kopiec, ktory stal nam na drodze. Ukrylismy sie za innymi, kiedy zapalilem lont. Wybuch byl przytlumiony, sila eksplozji poszla w glab. Grunt zadygotal. Ale inne kopce staly. Z wysadzonego zostaly tylko wielkie skorupiaste odlamy, wijace sie od bialych cial. Dotychczas nie szkodzilismy sobie nawzajem. Teraz rozpoczela sie walka. Nie mozna bylo przejsc przez krater utworzony wybuchem. Dziesiatki tysiecy termitow wylazily z czelusci i szly lawa jak fala. Obmacywaly kazdy skrawek gruntu. Rozpalilem siarke, wzialem na plecy zbiornik. Pan wie, jak wyglada taki przyrzad. Przypomina sikawke, ktora ogrodnicy skraplaja krzewy. Albo miotacz ognia. Gryzacy dym buchal rura, ktora trzymalem w reku. Nalozylem maske gazowa, druga dalem chlopcu. Dalem mu tez specjalnie w tym celu zamowione buty — oplecione stalowa siateczka. Udalo sie nam w ten sposob przejsc. Puszczalem strumienie dymu, ktory rozpedzal termity. Te, ktore sie nie cofaly, ginely. W jednym miejscu musialem uzyc benzyny, rozlalem ja i podpalilem, stwarzajac miedzy nami i potokiem termitow zapore z ognia. Pozostalo jeszcze jakichs sto metrow do czarnej termitiery. O spaniu nie bylo mowy. Siedzielismy przy kopcacym bezustannie zbiorniku, swiecac latarkami. Co za noc! Tkwil pan kiedys szesc godzin w masce gazowej? Nie? No wiec niech pan sobie wyobrazi, ca to znaczy tkwic w rozpalonym gumowym ryju. Gdy chcialem odetchnac swobodniej, odciagajac maske od twarzy, dusilem sie dymem. Tak przeszla noc. Chlopak moj drzal bezustannie. Balem sie, czy to nie febra.
Wreszcie wstal nowy dzien. Woda konczyla sie. Mielismy jeszcze tylko jeden kanister. Mogl starczyc nam najwyzej na trzy dni przy skapym zaspokajaniu pragnienia. Nalezalo jak najszybciej wracac.
Profesor przerwal, otwarl oczy i spojrzal w palenisko. Zar poszarzal juz calkiem. Swiatlo lampy ogarnialo pokojr zielony, lagodny blask jakby saczacy sie przez tafle wody.
— Wtedy doszlismy do czarnego kopca. Podniosl dlon w gore.
— Jak zakrzywiony palec. Tak wygladal. O powierzchni gladkiej, jak wypolerowanej. Otaczaly go kopce niskie, co najosobliwsze — nie pionowe, lecz pochylajace sie ku niemuf rzeklbys, maszkary skamieniale w groteskowym uklonie.
Zgromadzilem wszystkie zapasy w jednym miejscu tego koliska — mierzylo ze czterdziesci krokow — i zabralem sie do roboty. Nie chcialem niszczyc czarnego kopca dynamitem. Od chwili, gdy weszlismy w te przestrzen, termity wiecej sie nie pokazywaly. Mozna bylo zerwac wreszcie maske z twarzy. Co za ulga! Przez pare minut nie bylo na ziemi czlowieka szczesliwszego ode mnie. Nieopisana rozkosz swobodnego oddechu — i ten kopiec, czarny, niesamowicie zakrzywiony, niepodobny do niczego, co znalem. Jak oszalaly tanczylem i spiewalem, nie baczac na pot gradem lecacy z czola. Moj Uagadu patrzal na to przerazony. Myslal moze, ze oddaje czesc czarnemu bozkowi...
Ochlonalem jednak szybko. Powodow do radosci bylo niewiele: woda konczyla sie, suchy prowiant starczyl ledwo na dwa dni. Co prawda zostawaly termity. Murzyni uwazaja je za przysmak. Ale nie moglem sie przezwyciezyc. Zreszta glod uczy...
Urwal znowu. Oczy mu blyszczaly.
— Zeby duzo nie mowic... moj panie, rozwalilem ten