skrzyzowania zycia z martwota — sensu z bezsensem — a raz tak, jakby roztlukiwal irydowymi butami nadludzko rozkrzaczone klejnoty, szlachetne i nieczyste, co zaszly czesciowo bielmami wzajemnych przenikniec i metamorfizacji. A poniewaz z wysokosci swego chodu musial wciaz baczyc, gdzie i pod jakim katem stawia wieze nogi, poniewaz ten przemarsz pierwszego etapu trwal — z koniecznosci spowolniony — ponad godzine, smiech go bral, gdy pomyslal, jakich wysilkow imali sie ziemscy artysci, zeby wykroczyc poza rubiez ludzkiej, to znaczy usensowniajacej wszystko, imaginacji, jak sie ci biedacy tlukli miedzy scianami swych wyobrazni i jak niedaleko odstepowali od banalu, do oslatka wyciskajac mozgi, podczas kiedy tu na jednym akrze powierzchni wiecej sie pysznilo oryginalnosci niz na setce ich wystaw, zrodzonych troskliwa udreka. Ze jednak nie ma takich bodzcow, do ktorych czlowiek rychlo nie nawyka, wnet juz maszerowal przez owe cmentarze chalkocytow, spineli, ametystow, plagioklazow, albo raczej ich dalekich, nieziemskich krewnych, jakby stapal po zwyczajnym piargu, kruszac w ulamku mgnienia galaz, co sie wykrystalizowala w swoj niepowtarzalny rozbieg przez miliony lat; nie z ochoty, lecz z musu obracal ja w szklista kurzawe, bo go niekiedy na widok wspanialszego od innych wytworu tych wiek uistych prac bral zal, lecz one tak sie wzajem tlumily, tak gasily sie nieprzebranym nadmiarem, ze go juz jedno tylko poruszalo do ostatka.

To mianowicie, jak mu sie ta kraina — ale nie jemu jedynemu! — kojarzyla ze snem, z panstwem majakow i szalenstwem razonej urody. Slowa, ze to jest strefa, w ktorej natura sni, wcielajac swoja wspaniala groze, swoje rozpetane koszmary wprost niejako, z pominieciem wszelkiej psychiki, w lita twardosc materialnych uksztaltowan, te slowa same mu sie formowaly na wargach. Tak samo bowiem jak we snie, cokolwiek ujrzal, zdawalo sie zarazem calkowicie obce i absolutnie wlasne, wciaz cos przypominalo i tym przypomnieniom wymykalo sie uparcie w nastepnej chwili, wciaz zdawalo sie grubym nonsensem, maskujacym soba jakis cienki, aluzyjnie przewrotny sens — bo tu sie wciaz jakby tylko od wiekow zaczynalo z swietna precyzja, ale nigdy nie moglo siebie dokonczyc, wejsc w pelnie ziszczenia, zdecydowac sie na final — czyli na wlasne przeznaczenie.

Tak sobie dumal, oszolomiony i otoczeniem, i swymi refleksjami, jako ze filozoficzne mysli nie byly w jego zwyczaju. Juz mial wzeszle slonce za soba, wiec poprzedzal go teraz jego cien i bylo laskotliwie dziwne dostrzegac w ruchach tego kanciastego kladacego sie daleko w przod cienia jego maszynowa, a zarazem swoja wlasna, czlowiecza nature — bo byla to sylweta bezglowego, jak okret rozkolysanego w chodzie robota, ktory mial zarazem jemu tylko wlasciwe ruchy i demonstrowal je jakby z ostentacyjna przekora, bo w wyolbrzymieniu. Co prawda nie doswiadczal tego widoku po raz pierwszy, lecz prawie dwugodzinny marsz po uroczysku jakos uskrzydlil mu czy wysubtelnil wyobraznie. Nie zalowal tez, ze skreciwszy za Roembdenem bardziej na zachod, stracil lacznosc radiowa z Roembdenowcami. Mial wyjsc z radiowego cienia na trzydziestej mili — wiec juz niedaleko — lecz teraz wolal byc sam, uwolniony od stereotypu pytan i meldunkowych odpowiedzi.

Na horyzoncie zaciemnialy czarniawe sylwety — nie byl zrazu pewien, czy chmur, czy gor. Angus Parvis, ktory szedl do Graala i przy calym przezytym rozbiegu wyobrazen ani raz nie skojarzyl swego nazwiska z Parsifalem — czlowiekowi najtrudniej zawsze wyjsc ze swej identycznosci umyslowej tak samo, jak wyskoczyc z wlasnej skory, i to w mit — juz odwrocil uwage od pobliza marszowego, tym bardziej ze sceneria udawanej smierci, planetarnego theatrum anatomicum mineralow, rzedla. Juz mijal takim roziskrzeniem przewrotne miejsca, jakby zastawione tajemnie na jego oczy, z nie udawana obojetnoscia. Od chwili, w ktorej podjal decyzje, zakazal sobie myslec o tym, ktory te decyzje spowodowal. Nie sprawialo mu to trudu. Jako astronauta nauczyl sie byc dlugo ze soba sam. Maszerowal kolyszacym sie Diglatorem, bo kolos musial sie naprzemiennie chylic na boki, ale bylo mu to dobrze znane. Krokomierz wskazywal prawie trzydziesci mil na godzine. Upiorne reminiscencje gadzich i plazich tancow smierci ustapily miejsca lagodnym faldom skaly, pokrytej drobniejszym od piasku, lzejszym i bardziej mialkim wulkanicznym tufem. Mogl przyspieszyc, wiedzial jednak, ze sensacje, doznawane w pelnym chodzie, sa trudne do dlugiego znoszenia, a czekal go wielogodzinny marsz i to w znacznie ciezszym terenie, jeszcze przed depresja. Plasko pozebione kontury na widnokregu juz nie udawaly chmur. Szedl ku nim, a jego cien plynal przed nim, pokraczny, gdyz przez wzglad na ogrom masy wielkochod ma nogi rowne tylko jednej trzeciej dlugosci kadluba: przynaglony do zwiekszenia chyzosci, musi, aby przedluzyc kroki, wyrzucac kolejno kazda konczyne w przod razem z biodrem, co jest wprawdzie mozliwe, gdyz pierscienna osada nog, a wlasciwie ich podwozia, odpowiadajaca biodrom, jest ogromna slizgowa tarcza, w ktora wpasowano kadlub. Jednakowoz do bocznych wychylen przylaczaja sie wowczas podrzuty w gore i w dol calego wielkoluda i krajobraz zatacza sie przed kierowca jak pijany. Do biegu tak ciezkie maszyny nie sa zdolne. Problematyczny jest dla nich juz i zeskok z wysokosci dwoch metrow na Tytanie. Na mniejszych globach i na ziemskim Ksiezycu swoboda poruszen jest lepsza. Zreszta konstruktorzy nie dbali o szczegolna szybkosc tych maszyn, gdyz nie po to maja chodzic, by sluzyc jako srodek komunikacji, ale by wykonywac ciezkie prace, a umiejetnosc marszu to dodatek, usamodzielniajacy pracowite kolosy.

Przez bodaj godzine Angusowi zdawalo sie na przemian, ze za pare chwil utknie w skalnym chaosie, to znow, ze azymut zostal wytyczony wprost genialnie, gdy bowiem zblizal sie do kolejnego rumowiska, do plyt kamiennych, wspartych tak chwiejnie, jakby mial je byle powiew obrocic w grzmiaca lawine, zawsze w ostatniej chwili pokazywalo sie dogodne przejscie, nie musial wiec ani lawirowac, ani wycofywac sie z utykajacej slepo drogi. Co prawda uznal rychlo, ze na Tytanie najdoskonalszym kierowca bylby czlowiek zezowaty, skoro nalezalo zarazem przepatrywac z wysokosci teren przed maszyna i swietlisty wskaznik kierunkowy, drzacy jak igla zwyczajnego kompasu na tle polprzezroczystej mapy. Jakos to jednak szlo i calkiem niezgorzej, gdy zawierzyl i oczom, i busoli. Odciety od swiata szumem silowych agregatow i rezonansowym dudnieniem, w jakie wprawial caly kadlub ten ciezki marsz, widzial przeciez swiat Tytana przez bezodblaskowe szyby swego szklanego pomieszczenia. Gdziekolwiek zwrocil glowe — a czynil tak, ilekroc pozwalal rowniejszy teren — widzial nad morzami mgiel grzbiety gorskie, porozsadzane rozpeklymi wulkanami, martwymi od wiekow. Idac po chropawym lodzie, dostrzegal wtopione wen gleboko cienie, bomb wulkanicznych i niepojete ciemniejsze ksztalty — jakby rozgwiazd czy glowonogow, zakrzeplych niczym owady w bursztynie.

Potem teren sie zmienil: tez grozny, lecz w odmienny sposob. Zdawalo sie, ze planeta przeszla okres jakichs bombardowan i erupcji, ktore w slepych wyskokach lawy i bazaltu wspiely sie niebotycznie, aby zamrzec bezruchem dzikim i obcym. Wkraczal juz w te wulkaniczne wawozy. Zwisy dalszych scian zdawaly sie czyms niemozliwym. Coz; takie bylo, niewyrazalne w mowie istot uksztaltowanych planeta bardziej sielska, zdynamizowanie martwoty tych sejsmicznych zastygniec, w rozmachu, spotegowanym przez ciazenie, nie wieksze od Marsowego. Zagubionemu w tym labiryncie czlowiekowi jego kroczacy wehikul przestal sie wydawac olbrzymem. Malal, wprost znikomy wobec zerwisk lawy. W kilometrowych ogniospadach scial je kiedys kosmiczny mroz, a nim ostygly, lecac w przepascie, rozciagnal w gigantyczne pionowe sople — monstrualne kolumnady. Widok ten czynil Diglatora mikroskopijnym insektem, wedrujacym wzdluz budowli, porzuconej po tylez niedbalym, co mocarnym wzniesieniu przez prawdziwych olbrzymow planety. Gdyby ciezki syrop ciekl z krawedzi jakiejs i tezal w stalaktytowe sople — ze szpar podlogi widziany przez mrowke. Proporcje byly jednak przerazliwsze. Wlasnie w tej dzikosci, w tym ladzie chaosu, obcym ludzkim oczom, ze nie przywodzil na mysl zadnych gor ziemskich, objawiala sie okrutna uroda pustkowia, wyrzygnietego z planetarnych glebin i scietego pod obcym sloncem z zaru w glaz. Pod obcym, gdyz Slonce nie bylo tu plomienna tarcza jak na Ksiezycu czy na Ziemi, lecz zimno rozpalonym gwozdziem, wbitym w rudy niebosklon, niewiele dajacym swiatla i mniej jeszcze ciepla. Na zewnatrz bylo minus 90 stopni — temperatura wyjatkowo w tym roku lagodnego lata. W wylocie wawozu dostrzegl Angus niebo w lunie — ta luna wstepowala coraz wyzej, az ogarnela cwierc firmamentu i nie od razu pojal, ze to ani zorza, ani promien solektora, lecz macierzysty wladca Tytana — wielkopiersoienny, zolty jak miod Saturn.

Ostry przechyl, chybniecie kabiny, nagly rozryk silnikow uprzytomnily mu, odparowane szybciej refleksem zyroskopow niz jego manewrem, ze teraz nie czas na kontemplacje astronomicznej czy wrecz filozoficznej natury. Kornie spuscil oczy w dol. Osobliwe, dlaczego akurat wowczas zdal sobie sprawe z komizmu swych poruszen. Wiszac w uprzezy, przebieral nogami w powietrzu, lecz odczuwal kazdy gromowy krok, choc niby hustal sie jak dziecko w zabawie. Wawoz stawal sie stromy. Choc zredukowal krok, maszynownia wypelnila sie natezonym wyciem turbin. Znalazl sie w glebokim cieniu i nim zapalil reflektory, w ostatniej chwili ominal wybrzuszenie skaly, wieksze od Diglatora. Tendencja jego rozpedzonych wahadlowo mas, by sluchajac pierwszego prawa Newtona, nadal poruszac sie po prostej trajektorii, naruszona koniecznym zwrotem, rzucila silniki w skrajnie przelezenie. Wszystkie wskazniki, dotad spokojnie zielone, rozblysly purpura. Turbiny zawyly rozpaczliwie, dajac ze siebie wszystko. Obrotomierz glownego zyroskopu zamrugal na znak, ze jego bezpiecznik przepala sie — i w takim pochyleniu kabiny, jakby Diglator padal, oblal go calego zimny pot, bo w koszmarnie glupi sposob zgruchoce powierzona maszyne. Ale tylko lewy lokciowy kaptur zawadzil o skale ze zgrzytem statku partego na rafy, spod stali bryznelo dymem, kurzawa, snopami krzesanych iskier i wielkochod, dygocac, odzyskal rownowage.

Pilot otrzasnal sie. Byl rad, ze w wawozie stracil radiowa lacznosc z Gossem, bo samoczynny nadajnik ukazalby na monitorze jego przygode. Wyszedl z glebokiego cienia i zdwoil uwage. Wciaz czul wstyd, przeciez sprawa byla elementarna i stara jak swiat. Wszak i maszynista wie odruchowo z nawyku, ze

Вы читаете Fiasko
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×