Wsiedli do samochodu i Dixon ruszyla za Mauneyem do kostnicy hrabstwa polozonej na polnoc od Glendale. Nikt sie nie odezwal slowem. Reacher siedzial z tylu, obok O’Donnella i robil to samo co on. Mimowolnie wspominal Orozco. Facet byl prawdziwym kpiarzem. Po czesci zachowywal sie tak rozmyslnie, po czesci, nieswiadomie. Chociaz mial meksykanskie korzenie, przyszedl na swiat w Teksasie i wychowal w Nowym Meksyku, przez wiele lat udawal bialego Australijczyka. Do kazdego mowil „stary”. Doskonale nadalby sie na dowodce, chociaz nigdy nie wydawal rozkazow. Czekal, az mlodszy oficer lub zolnierz zrozumie, o co mu chodzi, a nastepnie mowil: „Jesli nie masz nic przeciwko, stary, bardzo prosze”. Powiedzonko to stalo sie rownie znane jak „nie zadzieraj”.
„Kawy?”.
„Jesli nie masz nic przeciwko, stary, bardzo prosze”. ”Papierosa?”.
„Jesli nie masz nic przeciwko, stary, bardzo prosze”. „Chcesz, abym zastrzelil jego matke?”. „Jesli nie masz nic przeciwko, stary, bardzo prosze”. – Przeciez juz wiedzielismy – zaczal O’Donnell. – To nie jest niespodzianka.
Nikt nie odpowiedzial.
Kostnica hrabstwa okazala sie nowym osrodkiem medycznym ze szpitalem po jednej stronie szerokiej nowej ulicy. Po drugiej znajdowal sie punkt, w ktorym przyjmowano ciala z miast niemajacych wlasnej kostnicy. Bialy betonowy szescian na kolumnach siegajacych pierwszego pietra. Samochod przewozacy zwloki mogl wjechac do srodka budynku az do ukrytych drzwi windy. Schludnie, czysto i dyskretnie. Po kalifornijsku. Mauney zaparkowal na miejscu dla gosci w poblizu drzew. Dixon stanela obok niego. Wysiedli i zatrzymali sie na chwile, rozprostowujac kosci, rozgladajac sie i marnujac czas.
Nikt nie pragnal tej podrozy.
Mauney ruszyl przodem. W poblizu oznaczonego pasami przejscia znajdowala sie winda dla personelu. Mauney wcisnal guzik i po chwili rozsunely sie drzwi. Poczuli chlodne, przesycone chemikaliami powietrze. Mauney wszedl pierwszy, po nim Reacher, O’Donnell, Dixon i Neagley.
Mauney nacisnal przycisk oznaczony czworka.
Drzwi trzeciego pietra byly zimne jak drzwi chlodni miesnej. Weszli do prostego pomieszczenia z szerokim wewnetrznym oknem zaslonietym zaluzjami. Tu dokonywano identyfikacji. Mauney przeszedl przez pokoj, kierujac sie do sali ze zwlokami. W trzech scianach znajdowaly sie drzwi szuflad chlodni. Kilkanascie. Powietrze bylo lodowate, przesycone zapachami, pelne refleksow odbijanych od stalowych powierzchni. Mauney wyciagnal jedna z szuflad. Wysunela sie bez oporu, jakby byla umieszczona na kulkowej prowadnicy. Na cala dlugosc, dopoki nie zatrzymala sie na gumowych ogranicznikach.
Wewnatrz znajdowalo sie cialo mezczyzny hiszpanskiego pochodzenia. Nadgarstki i kostki denata zwiazano twardym rzemieniem, ktory gleboko wpil sie w cialo. Rece skrepowano za plecami. Glowa i barki zostaly powaznie uszkodzone. Zwloki byly prawie nie do rozpoznania.
– Uderzyl glowa o ziemie – rzekl cicho Reacher – jesli zostal w taki sposob zwiazany i wyrzucony z helikoptera.
– W poblizu zwlok nie bylo zadnych sladow – wyjasnil Mauney.
Inne szczegoly medyczne byly trudne do rozpoznania. Cialo znajdowalo sie w zaawansowanym stadium rozkladu, lecz z powodu pustynnego upalu i suchego powietrza wygladalo jak zmumifikowane. Wydawalo sie skurczone, pomniejszone, zapadniete, twarde jak podeszwa. Puste. Dostrzegli niewielkie uszkodzenia spowodowane przez zwierzeta. Upadek do rowu zapobiegl wiekszym.
– Rozpoznajesz go? – zapytal Mauney.
– Niezupelnie – odparl Reacher.
– Zobacz tatuaz. Reacher nawet nie drgnal.
– Chcesz, abym wezwal sanitariusza?
Reacher potrzasnal glowa i wsunal dlon pod lodowaty bark denata. Uniosl cialo, ktore przewrocilo sie dziwacznie, jakby stanowilo jedna sztywna bryle – klode lub pniak. Kiedy zwloki znalazly sie na brzuchu, zwiazane rece powedrowaly w gore, jakby do ostatka toczyly rozpaczliwa walke o uwolnienie.
Z pewnoscia tak bylo, pomyslal Reacher.
Tatuaz byl lekko pofaldowany, zwiniety, zmiety i pomarszczony z powodu luznej tkanki martwiczej i nienaturalnego wewnetrznego nacisku gornej czesci ramion.
Napis wyblakl pod wplywem czasu.
Mimo to nie bylo zadnych watpliwosci.
Pod spodem numer sluzbowy skladajacy sie z dziewieciu cyfr.
– To on – rzekl Reacher. – To Manuel Orozco.- Jest mi ogromnie przykro – powiedzial Mauney. Przez chwile panowala cisza. Slychac bylo jedynie chlodne powietrze wypychane przez aluminiowe przewody wentylacyjne.
– Czy nadal przeczesujecie okolice? – zapytal Reacher.
– W poszukiwaniu pozostalych? Nie robimy tego w sposob aktywny, jakby zaginelo dziecko.
– Czy macie tu rowniez Franza? W jednej z tych cholernych szuflad?
– Chcesz go zobaczyc? – zapytal Mauney.
– Nie – odpowiedzial Reacher. Spojrzal na Orozco i zapytal: – Kiedy przeprowadzicie autopsje?
– Wkrotce.
– Czy sznur cos nam powie?
– Przypuszczalnie jest zbyt pospolity.
– Wiadomo, kiedy Orozco zginal?
Mauney usmiechnal sie slabo jak gliniarz do gliniarza.
– Kiedy uderzyl o ziemie.
– To znaczy kiedy?
– Trzy, cztery tygodnie temu. Sadzimy, ze zginal przed Franzem, lecz nigdy sie tego nie dowiemy.
– Dowiemy sie – zaprzeczyl Reacher.
– Jak?
– Zapytam tego, kto to zrobil. Zapewniam cie, ze mi powie. Bedzie blagal o taka mozliwosc.
– Zadnych niezaleznych dzialan, pamietasz?
– Mozesz sobie pomarzyc.
Mauney zostal, aby odwalic papierkowa robote, podczas gdy Reacher, Neagley, Dixon i O’Donnell zjechali na dol, aby wyjsc na cieplo i slonce. Stali na parkingu, nie odzywajac sie ani slowem, nie robiac niczego, gotujac sie z tlumionej wscieklosci. To normalne, ze zolnierze mysla o smierci. Zyja w jej cieniu i ja akceptuja. Niektorzy nawet jej pragna. W glebi duszy chca jednak, aby byla sprawiedliwa. Ja i on. Niech zwyciezy lepszy. Pragna tez, aby byla godna. Niezaleznie od tego, jakim wynikiem zakonczy sie starcie, chca, aby walka miala znaczenie.
Zolnierz, ktory polegl z rekami skrepowanymi na plecach, kojarzy sie z najohydniejszym aktem przemocy. Z bezradnoscia, poddaniem i torturami. Z bezsilnoscia.
Ten widok pozbawil ich wszelkich zludzen.
– Chodzmy – powiedziala Dixon. – Tracimy czas.
37
W hotelu Reacher spedzil troche czasu nad fotografia, ktora dostal od Mauneya. Zdjeciem z apteki. Zamrozonym kadrem z systemu monitoringu. Jak zwykle niespokojny Manuel Orozco stal z lewej, patrzac w prawo. Obok niego Calvin Franz z rekami w kieszeniach i cierpliwym wyrazem twarzy. Nastepnie spogladajacy przed siebie Tony Swan. I Jorge Sanchez z prawej, z palcem wetknietym za kolnierzyk.