sluchawke.
– Slucham – rzucila. Z jakiegos powodu zawsze zaczynala rozmowe telefoniczna niechetnym tonem. Jakby pogawedka byla ostatnia rzecza na ziemi, jakiej babcia pragnela. A ja wiedzialam na pewno, ze jest wprost przeciwnie. – Hej, Everlee. Nie, siedze tutaj i rozmawiam z Sookie. Dopiero co wstala. Nie, nie slyszalam dzis zadnych nowin. Nie, nikt jeszcze do mnie nie dzwonil. Co takiego? Jakie tornado? Ubiegla noc byla bezchmurna. W Four Tracks Corner? Co sie stalo? Nie! Nie, niemozliwe! Naprawde? Oboje? No, no, no. Co powiedzial Mike Spencer?
Mike Spencer to nasz gminny koroner. Ogarnely mnie straszliwe przeczucia. Dopilam kawe, po czym nalalam sobie kolejny kubek. Pomyslalam, ze bede jej potrzebowac.
Babcia odlozyla sluchawke minute pozniej.
– Sookie, nie uwierzysz, co sie zdarzylo!
Moglabym sie zalozyc, ze uwierze.
– Co? – spytalam, probujac nie wygladac na winna.
– Niezaleznie od tego, jak spokojna wydawala sie ubiegla noc, Four Tracks Corner doswiadczylo podobno tornada! Wiatr przewrocil na polanie wynajeta przyczepe, a mieszkajaca w niej para zginela. Oboje nie zyja, przywalila ich przyczepa i zgniotla na miazge. Mike twierdzi, ze nigdy czegos takiego nie widzial.
– Wysyla ciala na autopsje?
– No coz, chyba bedzie musial, chociaz przyczyna smierci wydaje sie wystarczajaco oczywista, przynajmniej zdaniem Stelli. Przyczepa lezy na boku, samochod jest w polowie zmiazdzony, powalone drzewa zawalaja podworko.
– Moj Boze – szepnelam, zbierajac sily do przekonujacej inscenizacji.
– Kochanie, czy nie mowilas, ze ubieglej nocy do baru przyszedl twoj przyjaciel wampir?
Az podskoczylam, gdyz naprawde mialam wyrzuty sumienia, po chwili jednak pojelam, ze babcia po prostu postanowila zmienic temat. Codziennie mnie pytala, czy widzialam Billa, i teraz, w koncu, odpowiedzialam jej twierdzaco – choc nie z lekkim sercem.
Zgodnie z moimi przewidywaniami babcia byla niewyslowienie podekscytowana. Zaczela sie krecic po kuchni, jakby mial nas odwiedzic ksiaze Karol.
– Jutro w nocy. Czyli o ktorej godzinie przyjdzie? – spytala.
– Po zmroku. Dokladnej pory nie znam.
– Pozno sie teraz robi ciemno, wiec pewnie niepredko dotrze. – Babcia zastanowila sie. – Doskonale, przynajmniej w spokoju zjemy kolacje, a pozniej po niej posprzatamy. I mamy caly jutrzejszy dzien na przygotowanie domu. Dalabym glowe, ze nie czyscilam tego dywanu od roku!
– Babciu, mowimy o facecie, ktory przez caly dzien spi w ziemi – przypomnialam jej. – Nie sadze, by w ogole przygladal sie dywanom.
– Coz, i tak je wyczyszcze. Jesli nie dla niego, to chociaz dla siebie. Bede mogla czuc dume – dodala stanowczo. – Poza tym, skad wiesz, mloda damo, gdzie ten kawaler sypia?
– Dobre pytanie, babciu. Nie wiem, gdzie sypia. Wiem jednak, ze musi unikac swiatla i dbac o swoje bezpieczenstwo, stad moje przypuszczenie.
Nic nie moglo powstrzymac mojej babci przed szalenstwem sprzatania. Tak, bardzo szybko uswiadomilam sobie, ze „szalenstwo” jest slowem najwlasciwszym. Gdy przygotowywalam sie do pracy, babcia poszla do sklepu spozywczego, wypozyczyla tez maszyne do czyszczenia dywanow, po czym zabrala sie za porzadki.
W trakcie jazdy do „Merlotte’a” zboczylam troche na polnoc i pojechalam do Four Tracks Corner. Skrzyzowanie to istnialo, odkad w tej okolicy mieszkali ludzie. Choc obecnie staly tu znaki drogowe, a jezdni towarzyszyl chodnik, wszyscy wiedzieli, ze przecinaja sie w tym miejscu dwa szlaki lowieckie. Przypuszczam, ze predzej czy pozniej wzdluz tych drog stana budynki w stylu ranczerskich domow i centra handlowe, teraz jednak ciagnal sie tu las, w ktorym – jak twierdzil Jason – nadal mozna bylo zapolowac.
Bez przeszkod zjechalam w rozjezdzona sciezke, ktora zaprowadzila mnie na polane, gdzie wczesniej stala wynajmowana przez Rattrayow przyczepa. Zatrzymalam auto i przerazona zagapilam sie w przednia szybe. Przyczepa, bardzo mala i stara, lezala zmiazdzona trzy metry za dotychczasowym miejscem. Pogiety czerwony samochod Szczurzej Parki nadal spoczywal na jednym koncu ich zgniecionego ruchomego domu. Wszedzie na polanie lezaly powyrywane z ziemi krzewy, drzewa za przyczepa zas nosily slady przejscia wielkiej sily – ich galezie byly polamane, szczyt jednej sosny zlamal sie i niemal wisial na pasie kory. Z konarow zwisaly fragmenty ubran, a nawet sprzety, takie jak patelnia.
Powoli wysiadlam i rozejrzalam sie. Stopien zniszczen byl po prostu niewiarygodny, szczegolnie iz wiedzialam, ze wcale nie spowodowalo ich tornado. Te scenke bez watpienia wyrezyserowal wampir Bill, by wyjasnic smierc Rattrayow, do ktorej sam doprowadzil.
Stary dzip nadjechal rozjezdzona droga i zatrzymal sie obok mnie.
– Hej, Sookie Stackhouse! – zawolal Mike Spencer. – Co tu robisz, dziewczyno? Nie powinnas byc w pracy?
– Powinnam, prosze pana. Ale znalam Szczury… to znaczy Rattrayow. To naprawde straszne, co im sie przydarzylo… – Wlasna odpowiedz wydala mi sie odpowiednio niejednoznaczna. Dostrzeglam jednak teraz, ze Mike’owi towarzyszy szeryf.
– Rzeczywiscie straszne – przyznal szeryf Bud Dearborn, gdy wysiadl z dzipa. – Hmm… no coz… slyszalem, ze w zeszlym tygodniu mialas z Mackiem i Denise mala potyczke na parkingu „Merlotte’a”.
Poczulam lodowate uklucie w okolicach watroby. Obaj mezczyzni mierzyli mnie wzrokiem.
Mike Spencer byl przedsiebiorca pogrzebowym jednego z dwoch istniejacych w Bon Temps domow pogrzebowych. Poniewaz Mike zawsze dzialal szybko i zdecydowanie, kazdy, kto chcial, mogl pogrzebac bliskich dzieki pomocy Domu Pogrzebowego Spencer i Synowie; najwyrazniej jednak z ich uslug korzystali wylacznie biali ludzie. Kolorowi natomiast konsekwentnie wybierali konkurencyjny Slodki Spoczynek. Mike byl przyciezkawym mezczyzna w srednim wieku, o wlosach i wasach w kolorze slabej herbaty i upodobaniu do butow kowbojskich oraz waskich krawatow, ktorych nie mogl nosic podczas dyzuru w swoim domu pogrzebowym. Mial wiec ten stroj w tej chwili.
Szeryf Dearborn, osobnik o reputacji „dobrego czlowieka”, byl niewiele starszy od Mike’a, wygladal jednak na znacznie sprawniejszego fizycznie i twardszego – od gestych siwych wlosow po ciezkie buty. Mial mopsowata twarz i ruchliwe brazowe oczy. Byl kiedys bliskim przyjacielem mojego ojca.
– Tak, prosze pana, doszlo miedzy nami do malej sprzeczki – odparlam szczerze i ze smutkiem.
– Chcesz mi o tym opowiedziec? – Szeryf wyjal marlboro i zapalil papierosa prosta metalowa zapalniczka.
W tym momencie popelnilam blad. Powinnam byla mu po prostu opowiedziec swoja historie. Przeciez uwazano mnie za dziewczyne prosta, choc nieco stuknieta. Nie widzialam wszakze powodu, by sie tlumaczyc przed szeryfem Dearbornem. Zadnego powodu, oprocz… zdrowego rozsadku.
– Po co? – spytalam.
Jego male brazowe oczka blysnely podejrzliwie i mila atmosfera bezpowrotnie sie rozwiala.
– Och, Sookie – mruknal z wyraznym rozczarowaniem w glosie. Ani przez minute nie uwierzylam w jego dobre intencje.
– Przeciez tego nie zrobilam – oswiadczylam, machajac reka w kierunku zniszczen.
– Nie, nie zrobilas tego – zgodzil sie. – Niemniej jednak ci ludzie zmarli w tydzien po walce z toba, wiec czuje sie w obowiazku zadac ci kilka pytan.
Gapilam sie na niego bez slowa, zastanawiajac nad jego stwierdzeniem. Wydawalo mi sie logiczne, ciagle jednak nie mialam pewnosci, ile mu powiedziec. Zaczynalam odkrywac, ze reputacja osobki naiwnej ma swoje dobre strony.
Moze jestem niewyksztalcona, a moj umysl nieco oderwany od rzeczywistosci, lecz z pewnoscia nie jestem ani glupia, ani nieoczytana!
– No coz, ranili mojego przyjaciela – wyznalam w koncu, zwieszajac glowe i wpatrujac sie w swoje buty.
– Mowisz o wampirze, ktory mieszka w starym domu Comptonow? – Mike Spencer i Bud Dearborn wymienili spojrzenia.
– Tak, prosze pana.
Zaskoczyla mnie informacja o miejscu zamieszkania Billa, na szczescie moi rozmowcy niczego nie zauwazyli. Od lat umiem umyslnie nie reagowac na slowa, ktore slysze, a ktorych slyszec nie chce, totez calkiem dobrze nauczylam sie panowac nad wyrazem twarzy.