w calym domu, chociaz upal byl nie do wytrzymania.
– Czy oni nigdy ich nie otwieraja? – spytalem.
Pucinelli zerknal na budynek. – Porywacze uchylaja lekko okna, zwykle o swicie, kiedy wylaczamy reflektory. Zaluzje sa jednak przez caly czas opuszczone, nawet wtedy ich nie podnosza. W zadnym z pozostalych mieszkan nie ma nikogo. Usunelismy wszystkich lokatorow z uwagi na bezpieczenstwo.
W glebi ulicy dostrzeglem jakies poruszenie. Wiekszosc radiowozow juz odjechala, przez co przed domem zrobilo sie znacznie wiecej miejsca. Za dwoma policyjnymi wozami, ktore wciaz tam staly, kleczalo czterech uzbrojonych
Pucinelli podskoczyl jak oparzony, zerknal na zegarek i rzekl: – Zaczeli za wczesnie – po czym wybiegl z furgonetki.
Obserwowalem przez przyciemniona szybe, jak podbiegl do kobiety i ujal za reke. Odwrocila glowe ku niemu, a potem zaczela osuwac sie na ziemie. Pucinelli schwycil niemowle i gniewnym ruchem glowy dal znak swoim ludziom ukrytym za radiowozem.
Jeden rzucil sie naprzod, bezceremonialnie podzwignal mdlejaca kobiete na nogi i wciagnal do jednego z radiowozow. Pucinelli spojrzal na dziecko z ukosa, skrzywil sie, i trzymajac na odleglosc wyprostowanych ramion, oddal je matce, po czym z grymasem obrzydzenia wytarl dlonie w chustke.
Fotoreporterzy i obsluga wozu telewizyjnego natychmiast sie ozywili, a w chwile potem z budynku wylonil sie mlody, korpulentny mezczyzna, zrobil trzy kroki i powoli uniosl obie rece do gory.
Pucinelli, ukryty teraz za drugim radiowozem, siegnal reka do srodka auta, wyjal stamtad megafon i uruchomiwszy go, zaczal mowic:
– Poloz sie na chodniku. Nogi i rece szeroko.
Pulchny, mlody mezczyzna zawahal sie przez chwile, jakby chcial zrejterowac, ale w koncu wykonal polecenie.
Pucinelli znow sie odezwal: – Nie ruszaj sie. Ani drgnij. Nie bedziemy strzelac.
Zapanowala chwila pelnej napiecia ciszy. Zaraz potem z budynku wyszedl mniej wiecej szescioletni chlopiec, w szortach, koszulce i niebiesko bialych trampkach. Matka rozpaczliwie zamachala do niego przez szybe samochodu, a chlopiec natychmiast podbiegl do niej, zerkajac nerwowo przez ramie na mezczyzne rozciagnietego na chodniku.
Podkrecilem na pelny regulator odbiornik przekazujacy dzwiek z podsluchu zalozonego w mieszkaniu, ale nie uslyszalem zadnych rozmow, a jedynie sciszone stekniecia i inne, blizej nieokreslone odglosy. Kiedy nawet one ucichly, na ulice wyszedl kolejny mezczyzna, tym razem mlodszy, z rekoma zwiazanymi za plecami. Wydawal sie wychudzony i zaniedbany, mial kilkudniowy zarost. Na widok porywacza rozciagnietego na chodniku, stanal jak wryty.
– Prosze podejsc do radiowozu – rzekl przez megafon Pucinelli. – Jest pan juz bezpieczny.
Mezczyzna nie byl w stanie ruszyc sie z miejsca. Pucinelli, znow narazajac sie na ostrzal ze strony znajdujacego sie jeszcze w mieszkaniu uzbrojonego porywacza, podszedl jak gdyby nigdy nic, ujal mezczyzne pod reke i odprowadzil do radiowozu, w ktorym siedziala juz jego zona.
Psychiatrzy, ktorzy obserwowali wraz ze mna przebieg wydarzen, z dezaprobata pokrecili glowami, widzac te manifestacje odwagi Pucinellego. Siegnalem po lornetke, lezaca na lawce opodal, i spojrzalem przez nia w okna mieszkania, lecz nic sie w zadnym z nich nie pojawilo. Nastepnie zlustrowalem grupke gapiow za zapora na koncu ulicy i przyjrzalem sie uwaznie fotoreporterom, lecz nie dostrzeglem wsrod nich mezczyzny z parkingu.
Odlozylem lornetke, a czas stopniowo zaczal sie dluzyc w upale i ciszy, az w koncu przemknelo mi przez mysl – zreszta nie tylko mnie – ze moze jakims nieszczesliwym zrzadzeniem losu cala ta operacja poddania sie zakladnikow zakonczyla sie fiaskiem. Z urzadzenia podsluchowego nie dochodzil zaden dzwiek. Na ulicy panowal spokoj. Odkad z budynku wyszla kobieta z niemowleciem, uplynelo czterdziesci szesc minut.
Pucinelli znow przemowil przez megafon, glos mial silny, zdecydowany, lecz pozbawiony agresji: – Wyprowadz dziecko. Nic ci nie grozi. Nic sie nie wydarzylo. Pucinelli powtorzyl polecenie. Zero reakcji.
Pomyslalem o broni, desperacji, samobojstwie, morderstwie i odwecie.
Znow rozlegl sie glos Pucinellego: – Jezeli chcesz uniknac pojscia za kratki, masz teraz jedna, jedyna szanse, wykorzystaj ja i rob, co mowie. Postepuj zgodnie z wczesniejszymi ustaleniami.
Bez rezultatu.
Pucinelli wlozyl megafon do radiowozu, a po chwili w jego dloni pojawil sie pistolet. Policjant wsunal go z tylu za pasek i bez chwili wahania przemaszerowal na druga strone ulicy i wszedl do budynku.
Policjanci wstrzymali na moment oddech, po czym zaczeli wykonywac rekoma nerwowe gesty, a ja zadalem sobie w myslach pytanie, czy w podobnych okolicznosciach mialbym dosc ikry, aby zrobic to samo co Pucinelli. Nie bylo slychac strzalow – a w kazdym razie my ich nie uslyszelismy. Cisza przedluzala sie.
Wtedy w drzwiach do budynku pojawila sie postac – silny, ogorzaly mezczyzna niosl na jednym reku lekka jak piorko, mala dziewczynke.
Z tylu za nim szedl Pucinelli, nie mial w reku pistoletu. Wskazal na pierwszego porywacza, ktory wciaz lezal jak dlugi na chodniku. Postawny mezczyzna poslusznie podszedl do niego i jakby z rezygnacja postawil dziewczynke na ziemi. Nastepnie sam polozyl sie na ziemi, przybierajac taka sama pozycje jak jego kompan, a dziewczynka, zaledwie kilkuletni berbec, popatrzyla na kidnapera, po czym takze rozciagnela sie na ziemi obok niego, jakby uczestniczyla wraz z nim w jakiejs blizej nieokreslonej zabawie.
– Ten wielki – rzucil Pucinelli – byl tam, na samej gorze – wskazal reka – na podescie szostego pietra, gdzie znajduje sie wejscie na dach. Odnalezienie go zajelo mi troche czasu. Ale wejscie na dach zostalo przez nas rzecz jasna zabarykadowane. Nie mogl sie tamtedy wydostac.
– Stawial opor? – zapytalem.
Pucinelli wybuchnal smiechem. – Siedzial na schodach, trzymal mala na kolanach i opowiadal jej bajke.
– Co takiego?!
– Kiedy wszedlem na gore z pistoletem w dloni, kazal mi go schowac, powiedzial, ze zabawa skonczona, i ze zdaje sobie z tego sprawe. Kazalem mu wyjsc na ulice. Powiedzial, ze chcialby posiedziec tak jeszcze przez chwile. Wyjasnil, ze ma dziecko w wieku tej malej i ze juz nigdy nie bedzie mogl tak sobie z nim posiedziec.
Smutna historia, pomyslalem. – I co pan zrobil? – spytalem.
– Kazalem mu natychmiast zejsc na dol.
To „natychmiast” mimo wszystko troche trwalo. Pucinelli, jak wszyscy Wlosi, lubil dzieci i chyba nawet
– Ten biedny ojciec, ktory zostanie pozbawiony kontaktow z dzieckiem – wtracilem – uprowadzil czyjas corke i postrzelil czyjegos syna.
– Zamiast serca – rzekl Pucinelli – ma pan bryle lodu.
Wprowadzil mnie do mieszkania, ktore od czterech i pol dnia znajdowalo sie w stanie oblezenia, duchota i smrod byly nie do wytrzymania. Pojecie brudu i balaganu nabralo nowego znaczenia. Pomijajac won potu i rozkladajacych sie resztek pozywienia, w dwoch czy trzech pokojach po podlodze walaly sie cuchnace sterty szmat i gazet: niemowle, najwyrazniej nie tolerujac nowego pokarmu, wyproznialo sie i gora, i dolem, a nie tylko plakalo