Jej usta wykrzywily sie w usmiechu. Jaka ona ladna, pomyslalem, gdy spod maski stresu wylonila sie buzia o delikatnych kosciach i mocnych miesniach, gladkich na powierzchni, napietych pod spodem, ogolem – buzia pieknie uksztaltowana. Zawsze pociagaly mnie wyzsze dziewczeta, majace wiecej ciala i bardziej zaokraglone ksztalty, i w wygladzie Alessi nie bylo nic, co mogloby wyzwolic we mnie pierwotne samcze instynkty. Mimo to podobala mi sie coraz bardziej i sam bym ja odwiedzil, gdyby nie poprosila mnie o to pierwsza.

Przez ostatnie dwa dni opowiedziala mi kawalek po kawalku dalsze szczegoly dotyczace swego uwiezienia, stopniowo zrzucajac brzemie tego wszystkiego, co wycierpiala, co czula i co ja dreczylo, ja zas ze swej strony zachecalem ja do tego, poniewaz podczas takich wyznan mozna niekiedy natknac sie na trop prowadzacy do schwytania porywaczy, ale nie tylko. Chodzilo mi przede wszystkim o nia. Ojej wlasne dobro. Terapia dla ofiar, rozdzial pierwszy – niech mowi, niech sie wygada i sie tego wszystkiego pozbedzie.

Na lotnisku Heathrow przeszlismy przez kontrole paszportowa, celna i kontrole bagazu. Alessia prawie nie odstepowala mnie na krok i choc byla zdenerwowana, robila dobra mine do zlej gry.

– Nie zostawie cie – zapewnilem – dopoki nie spotkamy sie z Popsy. Nie boj sie.

Popsy sie spozniala. Stalismy i czekalismy, Alessia co piec minut przepraszala, mowila, ze to niepotrzebne, ze nie musze jej towarzyszyc, az w koncu jak burza nadciagnela potezna kobieta, rozkladajac szeroko rece.

– Moja droga – rzekla, opasujac Alessie ramionami – byl straszny korek na drodze. Auta wlokly sie jak zolwie. Juz myslalam, ze nigdy tu nie dotre… – Odsunela Alessie od siebie, aby sie jej przyjrzec. – Kiedy uslyszalam, ze jestes wolna, najnormalniej w swiecie sie rozplakalam.

Popsy miala jakies czterdziesci piec lat, nosila spodnie, koszule i pikowana niebiesko-bialo-zielona kamizelke. Miala oszalamiajaco zielone oczy, geste, przyproszone siwizna wlosy i osobowosc dorownujaca jej gabarytom.

– Popsy… – zaczela Alessia.

– Moja droga, teraz potrzebujesz tylko porzadnego, smakowitego steku. Spojrz na swoje rece… chude jak patyki. Woz jest na zewnatrz, pewnie jakis glina z drogowki juz wlepil mi mandat, bo zaparkowalam w niedozwolonym miejscu, chodzze juz, nie ma co sie ociagac.

– Popsy, to Andrew Douglas.

– Kto? – Wydawalo sie, jakby dopiero teraz mnie zobaczyla. Wyciagnela reke, ktora uscisnalem. – Popsy Teddington. Milo mi pana poznac.

– Andrew towarzyszyl mi w podrozy…

– Swietnie – rzekla Popsy. – Dobra robota. – Popatrzyla ku wyjsciu, wygladajac potencjalnych klopotow.

– Czy mozemy zaprosic go na lunch w niedziele? – zapytala Alessia.

– Co? – Skierowala wzrok na mnie, otaksowala od stop do glow, po czym odparla: – Oczywiscie, moja droga, cokolwiek zechcesz.

I zwrocila sie do mnie: – Kiedy dojedzie pan do Lambourn, prosze zapytac kogokolwiek, kazdy powie panu, gdzie mieszkam.

– Dobrze – odparlem.

– Dziekuje – rzekla niemal szeptem Alessia i pozwolila, by Popsy pociagnela ja za soba, a ja z rozbawieniem pomyslalem o nieodpartych silach ucielesnianych w kobiecej postaci.

Z Heathrow udalem sie wprost do biura, gdzie piatkowe popoludnie jak zawsze dluzylo sie w nieskonczonosc.

Siedziba firmy, zbieranina bezplciowych kanciap po obu stronach korytarza, zostala zaprojektowana kilka dziesiecioleci przed rozpoczeciem epoki otwartych, wysokich jak drzewa pomieszczen i polhektarowych okien. Tkwilismy w kroliczych norach oswietlonych przez jarzeniowki, bo byly w miare tanie, a poniewaz wiekszosc z nas nie byla pracownikami firmy, lecz partnerami, w naszym wlasnym interesie bylo ograniczanie zbednych kosztow do minimum. Poza tym na co dzien rzadko pracowalismy w biurze. Wojna toczyla sie na odleglych frontach, a kwatera glowna sluzyla tylko do tego, by omawiac strategie i sporzadzac raporty.

Wrzucilem walizke do kantorka, ktory niekiedy okreslalem mianem mojego, i przemaszerowalem korytarzem, aby oznajmic swoj powrot i rownoczesnie sprawdzic, kto znajduje sie akurat w firmie.

Byl tu Gerry Clayton, ukladajacy z kartki papieru jakas skomplikowana figure.

– Siemasz – rzucil. – Oj, niegrzeczny chlopiec. A pfe!

Gerry Clayton, gruby, astmatyczny, lysy piecdziesieciolatek uwazal sie za kogos w rodzaju ojca dla nas, czyli swoich krnabrnych synow. Specjalizowal sie w ubezpieczeniach i to on zwerbowal mnie do firmy z Lloydsa, gdzie pelnilem funkcje podrzednego urzedniczyny szukajacego celu i sensu w zyciu.

– Gdzie Pedziwiatr? – spytalem. – Rownie moge dostac kazanko juz teraz i miec to z glowy.

– Pedziwiatr, jak go zlosliwie nazywasz, wyjechal dzis rano do Wenezueli. Dyrektor Luca Oil dal sie zgarnac.

– Luca Oil? – Unioslem brwi. – Po tym wszystkim, co dla nich zrobilismy? A te zabezpieczenia, ktore opracowalismy? Wszystko na nic?

Gerry wzruszyl ramionami i przejechal paznokciami po kolejnym zgieciu sztywnego, bialego papieru. – To bylo ponad rok temu. Wiesz, jacy sa ludzie. Na poczatku postepuja dokladnie wedlug zalecen, potem traktuja je zdawkowo, a na koniec calkiem sobie odpuszczaja. Ludzka natura. Jedyne, co musi zrobic kazdy szanujacy sie porywacz, to poczekac.

Nie przejmowal sie losem uprowadzonego dyrektora. Czesto powtarzal, ze gdyby wszyscy podejmowali niezbedne srodki bezpieczenstwa i robili, co w ich mocy, aby – jak to okreslal – nie dac sie zgarnac, wszyscy poszlibysmy z torbami. Jedno porzadne porwanie w duzej firmie oznaczalo, ze dwadziescia innych natychmiast zwracalo sie o porade, jak uniknac podobnych niedogodnosci, a przeciez – co wielokrotnie powtarzalem – nasza glowna domena bylo nie tyle wyciaganie ofiar z lap porywaczy, ile zapobieganie samym uprowadzeniom, szkolenie potencjalnych celow, aby „nie daly sie zgarnac”.

Gerry postawil na biurku wykonana wlasnie z kartki papieru kakadu. Kiedy nie udzielal porad dotyczacych zapobiegania porwaniom i polityki ubezpieczeniowej klientom Liberty Market, sprzedawal wzory origami do kolorowych czasopism, nikt jednak nie sarkal na to, ze potrafil niekiedy nawet calymi godzinami skladac w swoim kantorku papierowe figurki. Mimo iz jego dlonie pracowicie zaginaly i skladaly kolejne kartki, umysl pochloniety byl zawodowymi sprawami i niejednokrotnie ni stad, ni zowad rodzily sie w nim blyskotliwe, nader korzystne dla naszej firmy pomysly i rozwiazania biznesowe.

Liberty Market, nasza firme, tworzylo obecnie trzydziestu jeden partnerow i pieciu pracownikow administracyjnych. Sposrod partnerow wszyscy procz mnie i Gerry’ego wywodzili sie z szeregow antyterrorystow, policji, lub jeszcze innych supertajnych komorek rzadowych. Nie istnialy reguly, wedle ktorych partnerzy przyjmowali to czy inne zlecenie, choc wszyscy mieli swoje osobiste preferencje, ktorymi kierowali sie przy doborze zadania, jesli tylko byla taka mozliwosc. Jedni woleli wyjazd polaczony z cyklem wykladow, udzial w seminariach i wskazywanie potencjalnych zagrozen, czyli nauczanie, co robic, by do minimum ograniczyc ryzyko porwania. Drudzy z luboscia zajmowali sie rozbijaniem komorek terrorystycznych, jeszcze inni, a wsrod nich ja, woleli stawiac czolo zwyczajnym przestepcom. W wolnych chwilach pomiedzy zleceniami wszyscy sporzadzalismy raporty, sprawdzalismy je miedzy soba i odbebnialismy na zmiane dyzury w biurze, odbierajac telefony i przyjmujac zlecenia.

Mielismy Prezesa (zalozyciela firmy), ktory przewodniczyl porannym poniedzialkowym odprawom, koordynatora, ktory utrzymywal kontakt ze wszystkimi partnerami prowadzacymi dzialania w terenie, oraz rozjemce, do ktorego partnerzy zwracali sie ze wszystkimi skargami. Jezeli skargi dotyczyly zachowania ktoregos z partnerow, Pedziwiatr przeprowadzal debate w tej sprawie, a gdy jej rezultat okazywal sie dla danego partnera nieprzechylny, to wlasnie Pedziwiatr wyciagal wzgledem niego konsekwencje.

Wcale nie zalowalem, ze wyjechal do Wenezueli.

Ta z pozoru kompletnie niezorganizowana firma funkcjonowala jak szwajcarski zegarek glownie za sprawa wpojonej dyscypliny i karnosci bylych zolnierzy. Mezczyzni owi, szczupli, twardzi, dumni i zadziwiajaco sprytni, lubowali sie w prowadzeniu spraw zwiazanych z reperkusjami po porwaniach. Co wiecej, podobnie jak byli szpiedzy, mieli graniczacego z paranoja bzika na punkcie tajnosci i choc z poczatku troche mi to przeszkadzalo, bardzo szybko nauczylem sie szanowac ich nawyki.

Wiekszosc wykladow prowadzil byly policjant, ktory nie tylko opowiadal o sposobach ochrony przed porwaniami, lecz takze doradzal potencjalnym kandydatom na ofiary, jak powinni sie zachowywac i na co zwracac uwage, w razie gdyby zostali uprowadzeni, aby dopomoc policji w ujeciu porywaczy.

Wielu z nas mialo dodatkowe zamilowania, w ktorych sie specjalizowalo – fotografowanie, jezyki obce, bron

Вы читаете Zagrozenie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату