sie do mnie: – Kawa? Whisky? Spirytus?
– Wino – odparla Alessia. – Wiem, ze Andrew lubi wino. Przeszlismy do domu: ciemne, starodawne meble, wytarte indyjskie dywaniki, wyplowialy perkal, z kazdego okna widok na konie.
Popsy szczodrze nalala do krysztalowych kieliszkow wloskiego wina i dodala, ze jesli wykazemy sie odrobina cierpliwosci, usmazy steki. Alessia odprowadzila ja wzrokiem, a kiedy Popsy zniknela w kuchni, powiedziala do mnie:
– Jestem dla niej tylko utrapieniem. Niepotrzebnie przyjechalam.
– Mylisz sie, i to w obu kwestiach – odparlem. – To oczywiste, ze ona cieszy sie z twojej obecnosci.
– Sadzilam, ze tutaj dojde do siebie… Ze poczuje sie inaczej. To znaczy, ze wydobrzeje.
– Z pewnoscia, choc to jeszcze troche potrwa.
Spojrzala na mnie. – Martwie sie, ze nie moge… nie moge po prostu z tego wyjsc.
– Tak jak sie wychodzi z zapalenia pluc?
– To co innego – zaprotestowala.
– Szesc tygodni bez slonecznego swiatla, cwiczen fizycznych, normalnego jedzenia, za to na regularnej diecie zlozonej z proszkow nasennych nie moglo wplynac pozytywnie na twoj stan zdrowia.
– Ale… nie chodzi tylko o moj stan… fizyczny.
– Jedno i drugie laczy sie ze soba, ale od czegos trzeba zaczac. – Napilem sie wina. – Jak twoje sny?
Wzdrygnela sie. – Prawie w ogole nie sypiam. Ilaria powiedziala, ze przynajmniej przez pewien czas powinnam jeszcze brac srodki nasenne, aleja nie chce… mierzi mnie na sama mysl o nich… A kiedy juz zasypiam… drecza mnie koszmary… i budze sie zlana zimnym potem.
– A moze chcialabys – zapytalem obojetnym tonem – abym zaprowadzil cie do psychiatry? Znam naprawde dobrego specjaliste.
– Nie – odparla instynktownie. – Nie zwariowalam. Po prostu… nie czuje sie dobrze.
– Nie musisz byc umierajaca, aby wybrac sie do lekarza. Pokrecila glowa. – Nie chce.
Usiadla na duzej sofie, stopy oparla na blacie stolika do kawy; wygladala na powaznie zmartwiona.
– To z toba chcialam pomowic, a nie z jakims psychiatra. Ty rozumiesz, co sie wydarzylo, a jakis nieznajomy lekarz moze uznac, ze przesadzam. Wiesz, ze mowie prawde, podczas gdy on bedzie zakladal, ze fantazjuje, dramatyzuje, czy Bog wie co jeszcze, i bedzie szukal z zalozenia mylnych rozwiazan moich problemow. Mialam przyjaciolke, ktora poszla kiedys do specjalisty… Opowiadala mi, ze poczula sie dosc dziwnie – chciala tylko rzucic palenie, a ten lekarz wciaz wmawial jej, ze czuje sie nieszczesliwa, poniewaz tlumi w sobie kazirodcze uczucia wobec wlasnego ojca.
Sprobowala skwitowac te slowa smiechem, lecz doskonale zrozumialem, o co jej chodzi. Psychiatrzy byli przyzwyczajeni do tego, ze ich pacjenci stosuja wypaczenia, wyparcia i uniki, i probowali doszukiwac sie ich w najprostszym nawet stwierdzeniu.
– Mimo to uwazam, ze przydalaby ci sie pomoc fachowca – rzeklem.
– Ty jestes przeciez fachowcem.
– Nie.
– Ale to wlasnie ciebie chce… ojej… – przerwala nagle, zaklopotana i zazenowana. – Przepraszam… Ty moze jednak nie chcesz… Alez gluptas ze mnie.
– Wcale tego nie powiedzialem. Mowilem tylko… – nie dokonczylem. Wstalem, podszedlem i usiadlem obok niej na sofie, blisko, ale nie na tyle, aby jej dotknac. – Postaram sie rozwiklac dla ciebie tyle wezlow, ile tylko zdolam, i bede to robic tak dlugo, jak tylko zechcesz. Potraktuj to jak obietnice. I przyjemnosc, a nie obowiazek czy prace. Ale ty takze musisz mi cos obiecac.
– Co takiego? – spytala, zerkajac na mnie, po czym odwrocila wzrok.
– Ze jesli nie bede ci mogl pomoc, zwrocisz sie z tym do kogos innego.
– Do psychiatry?
– Tak.
Wlepila wzrok w swoje buty. – No dobrze – rzekla, zas ja, jak kazdy psychiatra, zaczalem sie w tej chwili zastanawiac, czy nie klamie.
Popsy zrobila naprawde pyszne, soczyste steki, a Alessia zjadla swojego polowe.
– Musisz nabrac sil, moja droga – rzekla Popsy bez owijania w bawelne. – Tak ciezko pracowalas na swoj sukces. A jednak udalo ci sie go osiagnac. Chyba nie chcesz, zeby ci wszyscy ambitni mlodzi dzokeje zajeli twoje miejsce, a zrobia to, jezeli tylko dasz im po temu okazje…
– Dzwonilam juz do Mike’a – odparla. – Powiedzialam… ze potrzebuje czasu.
– A teraz, moja droga – ciagnela swoje Popsy – pojdziesz i zadzwonisz do niego znowu, i powiesz mu, ze za tydzien od dzis znow bedziesz w formie. Zapewnisz go, ze najdalej za tydzien bedziesz gotowa wziac udzial w wyscigu.
Alessia spojrzala na nia ze zgroza. – Jestem za slaba, aby utrzymac sie w siodle… a co dopiero sie scigac.
– Moja droga, komu jak komu, ale tobie akurat ikry nie brakuje. Jezeli tylko bedziesz chciala, zrobisz to.
Sadzac po wyrazie twarzy Alessi, sama nie bardzo wiedziala, czy tego chce.
– Kto to jest Mike? – spytalem.
– Mike Noland – odparla Popsy. – Trener, dla ktorego Alessia czesto jezdzila w Anglii. Mieszka tu, w Lambourn, calkiem niedaleko, przy koncu drogi.
– Powiedzial, ze rozumie – wtracila slabo Alessia.
– Oczywiscie, ze rozumie. Kto by nie rozumial? Mimo to, moja droga, jesli chcesz odzyskac swoje konie i znow sie na nich poscigac, musisz o to zadbac. Musisz troche powalczyc. Pokazac, ze naprawde tego chcesz.
Mowila z przejeciem, ale z zachowaniem zdrowego rozsadku i trzezwego rozumowania, jak niemal wszyscy ludzie, ktorzy nigdy nie znalezli sie na granicy kompletnego zalamania. Wydawalo mi sie, ze poczulem drzenie plynace od miejsca, gdzie siedziala Alessia, i podnioslem sie powoli z zapytaniem, czy moge pomoc w wyniesieniu do kuchni pustych talerzy i naczyn.
– Oczywiscie – odparla Popsy i takze wstala. – Jest jeszcze ser, gdybyscie chcieli…
Alessia powiedziala, ze w niedzielne popoludnia konie spia podobnie jak ludzie, ale mimo to po wypiciu kawy i tak obeszlismy cale podworze dokola, poklepujac przyjaznie napotkane tam wierzchowce.
– Nie dam rady w ciagu tygodnia wrocic do formy – poskarzyla sie Alessia. – Sadzisz, ze powinnam sprobowac?
– Mysle, ze powinnas przynajmniej sprobowac znow zasiasc w siodle.
– A jesli nie mam juz do tego serca? Jezeli z tych nerwow cala sie wypalilam?
– Przekonaj sie.
– Niewielka to pociecha. – Jakby od niechcenia poglaskala jednego z koni po nosie, nie okazujac nawet odrobiny leku przed jego zebami. – A ty, jezdzisz konno? – spytala.
– Nie – odparlem. – I… ee… nigdy nawet nie bylem na wyscigach.
Zdumiala sie. – Nigdy?
– Ale czesto ogladalem gonitwy w telewizji.
– To nie to samo. – Przez chwile dotykala policzkiem konskiego pyska. – A chcialbys pojsc?
– Z toba tak, i to bardzo.
Nagle jej oczy wypelnily sie lzami, ktorych pozbyla sie kilkoma szybkimi nerwowymi mrugnieciami. – No i widzisz – rzekla. – Zawsze to samo. Wciaz to samo. Jedno mile slowo… i cos we mnie peka. Staram sie… naprawde sie staram zachowywac przyzwoicie, ale wiem, ze to tylko gra… a pod tym wszystkim kryje sie otchlan… z ktorej wypelzaja rozmaite emocje, w rodzaju niczym nie uzasadnionego szlochu, wzruszenia bez powodu, tak jak teraz.
– Ta twoja gra – odparlem – jest warta Oscara.
Przelknela sline, pociagnela nosem i palcami otarla wilgotne od lez oczy.
– Popsy jest taka dobra – rzekla. – Czesto sie u niej zatrzymuje. – Przerwala. – Ona nie mowi co prawda wprost: zwalcz to w sobie czy wez sie w garsc, ale wiem, ze dokladnie tak mysli. Ja w kazdym razie, bedac na jej miejscu, tak wlasnie bym myslala. Przeciez wrocilam do domu cala i zdrowa, wiec powinnam sie cieszyc, byc zadowolona, ze tak sie to skonczylo, i zyc dalej, a ja nie okazuje ani krzty radosci czy wdziecznosci.
Pomaszerowalismy wolno dalej i zajrzelismy do mrocznego wejscia stajni, gdzie tylko strzygac od czasu do czasu uszami, drzemaly konie.
– Po wojnie w Wietnamie – zaczalem – kiedy jency zaczeli wracac do domow, mialo miejsce wiele rozwodow.