od reszty grupy i podszedl do nas leniwym, wrecz niedbalym krokiem.

– Zeskakuj – rzekla do niego Popsy, a gdy Bob zsunal sie z siodla, zwrocila sie do Alessi: – Dobrze, troche sobie pospacerujesz. Nie masz kasku, wiec nie mozesz przesadzac z predkoscia, a poza tym pamietaj, ze stary Paperbag nie jest w tak dobrej formie jak pozostale konie.

Podsadzila Alessie, ukladajac dlonie w siodelko, o ktore dziewczyna oparla kolano i lekko jak piorko wskoczyla na grzbiet wierzchowca. Wsunela stopy w strzemiona, scisnela w dloniach lejce i spojrzala na mnie przez chwile, jakby rozbawiona tempem rozwoju wypadkow. Nastepnie dzgnela wierzchowca pietami i pospieszyla w slad za trojka pozostalych koni na plac cwiczen.

– Nareszcie – rzekla Popsy. – Juz myslalam, ze nigdy tego nie zrobi.

– To dzielna dziewczyna.

– O tak. Jedna z najlepszych – przyznala.

– Ale ma za soba koszmarne przejscia.

Popsy przez dluzsza chwile patrzyla mi prosto w oczy. – Domyslam sie – odparla. – W ogole nie chce ze mna o tym rozmawiac. Wyrzuc to z siebie, mowilam jej, a ona tylko krecila glowa i mrugala powiekami, by pozbyc sie lez. W ostatnich dniach przestalam ja pocieszac, bo to i tak nic nie dawalo. Chcialam, zeby choc troche sie rozchmurzyla, ale bez powodzenia.

Uniosla lornetke, by przyjrzec sie, jak konie pokonuja przeszkody, a potem przeniosla wzrok na Alessie.

– Bog jeden wie, po kim to ma…

– Teraz juz bedzie z nia lepiej – powiedzialem z usmiechem. – Ale prosze nie liczyc na…

– Natychmiastowe calkowite wyzdrowienie? – wtracila, a ja zamilklem.

Pokiwalem glowa. – To jak rekonwalescencja. Postepuje stopniowo.

Popsy opuscila lornetke i zerknela na mnie. – Mowila mi o panskiej pracy. O tym, co zrobil pan dla jej ojca. Mowi, ze czuje sie przy panu bezpieczniej. – Przerwala. – Nigdy dotad nie slyszalam o pracy takiej jak panska. Nie sadzilam, ze istnieja w ogole tacy ludzie.

– Jest nas garstka… rozsiana po calym swiecie.

– Jak pan siebie okresla, gdy ktos zapyta o zawod?

– Konsultantem do spraw bezpieczenstwa. Albo konsultantem do spraw ubezpieczen. To zalezy od nastroju.

Usmiechnela sie. – Oba tytuly brzmia nudnie i godnie.

– I wlasnie o to chodzi.

Patrzylismy, jak Alessia wjezdza cwalem na zbocze, stajac miekko w strzemionach.

Choc mialem okazje zaobserwowac to juz wczesniej, az do teraz nie zdawalem sobie sprawy, ze tak wlasnie jezdza dzokeje, nie siedza w siodle, lecz wychylaja sie lekko do przodu, by ich ciezar opieral sie na lopatkach wierzchowca, a nie na dolnej czesci jego grzbietu. Alessia zatrzymala sie obok Boba, ktory ujal cugle wierzchowca, po czym zeslizgnela sie z siodla, przenoszac prawa noge ponad konska szyja, i zeskoczyla miekko na ziemie, ladujac ze zlaczonymi stopami i lekko ugietymi kolanami – zrobila to z iscie baletowa zwinnoscia i gracja.

To calkiem inny wymiar, pomyslalem. Wprawa zawodowca. Takie rzeczy zdumiewaly laikow, podobnie czulem sie, obserwujac ulicznych artystow szkicujacych portrety.

Poklepala wierzchowca po szyi, podziekowala Bobowi i podeszla do nas, chuda jak patyk, ubrana w dzinsy i koszule, ale usmiechnieta.

– Dzieki – rzekla do Popsy.

– Jutro? – spytala Popsy. – Na powrozku?

Alessia pokiwala glowa, rozcierajac obolale uda. – Mam nogi miekkie jak galareta.

Z niezmaconym spokojem patrzyla, jak trenuje ostatnia trojka wierzchowcow, po czym Popsy odwiozla nas z powrotem do domu. Konie wrocily do stajni w marszowym tempie, aby mogly troche ochlonac.

Przy kawie w kuchni Alessia ponownie sporzadzila liste utworow instrumentalnych, ktorych tak czesto sluchala, i choc zrobila to bez wiekszego trudu, czynnosc ta nie byla dla niej przyjemna.

– Moglabym zanucic wszystkie te melodie, ktorych tytulow nie znam – powiedziala. – Choc szczerze mowiac, wolalabym nigdy wiecej ich nie uslyszec.

Podala mi liste – Verdi, tak jak wczesniej, a procz tego wspolczesne, lagodne piosenki w stylu „Yesterday” i „Bring in the Clowns”, wiecej utworow angielskich i amerykanskich niz wloskich.

– Pomyslalam o czyms jeszcze – rzekla z wahaniem. – Cos mi sie przysnilo przedwczoraj w nocy. Wiesz, jak pogmatwane wydaje sie to, co ogladamy w snach… Snilo mi sie, ze wychodze na tor, aby wziac udzial w wyscigu. Mialam na sobie kostium w rozowo-zielona krate i wiedzialam, ze mam sie scigac, ale nie moglam trafic na wybieg… pytalam ludzi o droge, ale oni nie potrafili mi pomoc, wszyscy spieszyli sie na pociag lub mieli wlasne wazne sprawy, az w pewnej chwili ktos powiedzial: „Co najmniej godzina do Viralto” – i wtedy sie obudzilam. Bylam cala spocona, serce walilo mi w piersiach, ale to nie byl koszmar, a w kazdym razie nie taki straszny. I nagle odnioslam wrazenie, ze naprawde uslyszalam czyjs glos, kogos, kto powiedzial: „Co najmniej godzina do Viralto” – i przestraszylam sie, ze ktos jest w moim pokoju… To bylo naprawde przerazajace. Przylozylam dlon do czola, jakby wciaz jeszcze bylo wilgotne. Ale oczywiscie kiedy sie obudzilam, okazalo sie, ze jestem w goscinnej sypialni Popsy, calkiem bezpieczna. Tyle tylko ze serce wciaz tluklo mi sie w piersi jak szalone. – Przerwala, po czym dorzucila: – Chyba musialam slyszec, jak jeden z nich to powiedzial, kiedy przysypialam.

– A ten sen… – zaczalem powoli – snilas po wlosku czy po angielsku?

– Ach, no tak. – Jej oczy rozszerzyly sie. – Wyscigi rozgrywaly sie w Anglii. Rozowo-zielona krata… jeden z koni Mike’a Nolanda. Pytalam o droge na wybieg paradny po angielsku… to byli Anglicy, ale glos, ktory powiedzial: „Co najmniej godzina do Viralto”, mowil po wlosku. – Zmarszczyla brwi. – Jakie to wszystko dziwne. Przelozylam to w myslach na angielski juz po przebudzeniu.

– Czesto bywasz w Viralto? – spytalem.

– Nie. Nawet nie wiem, gdzie to jest.

– Powiem Pucinellemu – oznajmilem, a ona pokiwala glowa.

– Trafil na ten dom, gdzie bylas przetrzymywana przez wiekszosc czasu – dodalem jakby mimochodem.

– Naprawde? – zaniepokoila sie. – Ja… nie chce…

– Nie chcesz o tym slyszec?

– Nie.

– Dobrze.

Odetchnela z ulga. – Nigdy mnie do niczego nie zmuszasz. Jestem ci za to bardzo wdzieczna. Wciaz… czuje sie slaba… na granicy zalamania… wystarczylby jeden silniejszy impuls… abym sie calkiem rozkleila… To jakis absurd… bo przeciez gdy… siedzialam w tym namiocie… ani razu nawet nie zaplakalam.

– To calkiem normalne i spisujesz sie doskonale – zapewnilem.

– Poza tym w siodle wygladasz bajecznie.

Zasmiala sie. – Bog jeden wie, czemu to trwa tak dlugo. Ale tam, w Downs… ranek byl taki piekny… poczulam po prostu… – Przerwala.

– Widzisz… ja kocham konie. A w kazdym razie wiekszosc z nich. Traktuje je jak moich przyjaciol… choc kazdy z nich ma wlasne zycie wewnetrzne i zdumiewajacy instynkt. Maja zdolnosci telepatyczne… aleja cie chyba zanudzam…

– Wcale nie – zaoponowalem zgodnie z prawda i pomyslalem, ze to nie ja, lecz wlasnie konie zdolaly w koncu sprowadzic ja na pewniejszy grunt.

Odprowadzila mnie do samochodu, gdy wyjezdzalem, i pocalowala na pozegnanie w policzek, ale mimo wszystko czule, jakbysmy znali sie od lat.

8

Viralto? – spytal z powatpiewaniem w glosie Pucinelli. – To wioska lezaca przy jednej z gorskich drog. Bardzo mala. Nie ma nawet ulic, tylko przejscia miedzy domami. Na pewno powiedziala Viralto?

– Tak – odparlem. – Czy to jedna z tych gorskich wiosek, gdzie domy stoja jeden przy drugim, maja czerwone dachy z gontow i sciany tak biale, ze az boli, gdy sie na nie patrzy? W dodatku stoja na odludziu, wsrod gorskich zboczy, na wpol zapomniane?

Вы читаете Zagrozenie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату