– Giuseppe – odrzekl bez entuzjazmu – nie jest jednym z nich. On bedzie siodmy. To on byl szefem. Zwerbowal pozostalych, ktorzy juz wczesniej mieli za soba przeszlosc kryminalna. Santo nie zna prawdziwej tozsamosci Giuseppe, nie wie, jak sie nazywa ani skad pochodzi. Facet jakby sie zapadl pod ziemie. I obawiam sie, ze w tym przypadku Santo mowi prawde.
– Zdzialal pan i tak cuda – powiedzialem.
Zakaslal skromnie. – Dopisalo mi szczescie. Ach… Andrew… tak miedzy nami, musze przyznac, ze… bardzo mi pomogly rozmowy z panem. Jakbym mowiac do pana, ukladal sobie wszystko w glowie. To bardzo dziwne.
– Wobec tego kontynuujmy to – powiedzialem.
– Tak. To dla mnie prawdziwa przyjemnosc – oznajmil.
Trzy dni pozniej zadzwonil, aby powiedziec, ze maja juz w areszcie szesciu czlonkow gangu i udalo sie odzyskac kolejne sto milionow lirow z okupu zlozonego przez Cenciego.
– Nagralismy probki glosow tych szesciu mezczyzn i poddalismy je analizie, ale zaden z nich nie jest glosem z tamtych tasm. I nie ma wsrod nich mezczyzny, ktorego pan widzial i ktorego portret pamieciowy udalo sie panu sporzadzic.
– Giuseppe – powiedzialem – to jego glos byl na tasmach.
– Tak – przyznal ponuro. – Zaden z zatrzymanych go wczesniej nie znal. Zwerbowal jednego z nich w barze i to ten drugi zebral pozostala piatke. Skazemy cala szostke, nie ma co do tego zadnych watpliwosci, ale bez Giuseppe to niestety nie to.
– Mhm… – Zawahalem sie. – Enrico, czy to prawda, ze niektorzy studenci majacy za soba buntownicza mlodosc i czlonkostwo w Czerwonych Brygadach znudzili sie anarchia, innymi slowy, wyrosli z tego i stali sie zwyklymi, prawowitymi obywatelami?
– Tak slyszalem, ale, rzecz jasna, tacy ludzie staraja sie ukryc niechlubna przeszlosc.
– No coz… dzien czy dwa temu przyszlo mi na mysl, ze Giuseppe mogl nauczyc sie sposobow uprowadzen wlasnie od Czerwonych Brygad, kiedy byl studentem i byc moze czlonkiem Brygad.
Pucinelli odparl z powatpiewaniem w glosie: – Sporzadzony przez pana portret pamieciowy nie pasuje do zadnego znanego nam przestepcy, ktorego mamy w archiwum.
– Zastanawialem sie, czy nie byloby warto pokazac tego portretu bylym studentom w wieku, dajmy na to, od dwudziestu pieciu do czterdziestu lat, podczas zjazdow absolwentow wyzszych uczelni i innych tego rodzaju uroczystosci. Chociaz szanse powodzenia sa nikle.
– Sprobuje – odparl. – Ale Czerwone Brygady, jak pan zapewne wie, sa podzielone na male komorki. Czlonkowie jednej nie sa w stanie rozpoznac osob nalezacych do innej, poniewaz nigdy sie z nimi nie spotkali.
– Wiem, ze to strzal w ciemno wymagajacy mnostwa byc moze daremnej pracy – przyznalem.
– Zastanowie sie nad tym.
– To dobrze.
– Choc uczelnie sa pozamykane na czas letnich wakacji.
– Fakt – przytaknalem – ale jesienia…
– Zastanowie sie – powtorzyl. – Dobranoc, przyjacielu. Milych snow.
Alessia dowiedziala sie od ojca o odzyskaniu czesci okupu, a ode mnie o schwytaniu szesciu porywaczy.
– Ach, tak – rzucila obojetnie.
– Nie bylo wsrod nich twojego mezczyzny z mikrofonem.
– Ach, tak. – Spojrzala na mnie z poczuciem winy, slyszac we wlasnym glosie nute ulgi, ktora ja tez wychwycilem.
Siedzielismy w niewielkim, otoczonym drzewami ogrodzie Popsy, gdzie cztery lezaki ustawiono na niewielkim splachetku trawy; niski murek dokola nie przeslanial widoku na znajdujace sie z trzech stron stajnie. Pilismy mrozona kawe w prazacym upale, ktory nastal po okresie gwaltownych burz, kostki lodu pobrzekiwaly delikatnie, a ponad niskimi drzwiczkami widac bylo lby przygladajacych sie nam niezbyt nachalnie wierzchowcow.
Wprosilem sie w dniu, kiedy akurat nie mialem dyzuru, lecz ani Alessia, ani Popsy nie mialy mi tego za zle, a kiedy sie zjawilem, zastalem Popsy sama, jak zwykle na podworzu przy stajniach.
– Czolem – rzucila, gdy podjechalem i zatrzymalem woz. – Przepraszam, ze tak tu mokro. – Miala na sobie zielone gumowce, a w reku trzymala szlauch, z ktorego polewala tylna noge poteznego kasztana. Bob przytrzymywal zwierze za leb. Kon zamrugal do mnie, jakby byl znudzony.
Woda splywala strumieniem przez podworze do studzienki odplywowej.
– On ma noge – rzucila Popsy, jakby to wszystko tlumaczylo. Przez grzecznosc nie wspomnialem, ze moim skromnym zdaniem zwierze ma ich cztery.
– Alessia poszla do sklepu – powiedziala. – Niedlugo wroci. – Cofnela sie i zakrecila kurek, po czym rzucila gumowy waz na ziemie.
– Wystarczy, Bob – oznajmila. – Niech Jamie zwinie szlauch. – Otarla dlonie o siedzenie spodni i spojrzala na mnie blyszczacymi, zielonymi oczami. – Wiesz, ze zaczela znow jezdzic? – rzekla, podczas gdy Bob odprowadzil potraktowanego woda konia do pustego boksu.
– Ale tylko na Downs. Odwoze ja tam i przywoze land roverem. Nie rozmawiamy jednak o tym. To juz swego rodzaju rytual.
– A co poza tym? Jak ona sie czuje?
– Powiedzialabym, ze jest o wiele bardziej radosna. – Usmiechnela sie szeroko i klepnela mnie po ramieniu. – Nie wiem, jak ktos tak chlodny jest w stanie przywrocic kogokolwiek do zycia.
– Nie jestem chlodny – zaprotestowalem.
– Nie? – Spojrzala na mnie z ukosa. – A sprawiasz wrazenie, jakbys mial w sobie lod. Albo cos twardszego. Rzadko sie usmiechasz. Nie wzbudzasz leku… ale nie watpie, ze moglbys, gdybys tylko chcial.
Pokrecilem glowa.
– Zdarza ci sie upic? – spytala.
– Niezbyt czesto.
– Powiedzialabym, ze raczej nigdy. – Skinela reka w strone kuchni: – Napijesz sie? Jest potwornie goraco.
Weszlismy do chlodnego wnetrza, Popsy zrzucila gumowce w progu i majac na nogach tylko fikusne skarpetki, wyjela z lodowki butelke bialego wina.
– Moglabym na ten przyklad zalozyc sie – powiedziala, nalewajac wino – ze nigdy nie chichoczesz bez powodu, nie spiewasz sprosnych piosenek i nie robisz z siebie durnia.
– A jednak czesto.
Spojrzala, jakby chciala powiedziec: „Akurat” – i usadowiwszy sie wygodnie na kuchennym krzesle, oparla stopy o blat stolu.
– No dobrze, czasami.
Usmiechnela sie i upila lyk wina. – Co wobec tego cie smieszy? – spytala.
– Coz… doradzalem kiedys pewnej wloskiej rodzinie podczas negocjacji z porywaczami i wszyscy jej czlonkowie zachowywali sie jak postacie z opery mydlanej, byli krzykliwi, histeryczni, az uszy mi puchly. Od czasu do czasu musialem wyjsc na pietro, aby powstrzymac sie od smiechu… nie moglem powstrzymac chichotu, a przeciez sytuacja byla smiertelnie powazna. Mialem straszne klopoty. Tak sie wysilalem, by zachowac kamienna powage, ze rozbolala mnie cala twarz.
– To troche tak, jakby dostac ataku smiechu w kosciele – wtracila Popsy.
– Cos w tym rodzaju – przyznalem.
Saczylismy chlodne wino, wymienialismy przyjazne spojrzenia i niedlugo potem pojawila sie Alessia z torba pelna zakupow i promiennie usmiechnieta. Nareszcie miala zarozowione policzki i sprawiala wrazenie odrodzonej. Dostrzeglem znaczace zmiany nawet w jej postawie, odzyskala sporo pewnosci siebie i wydawala sie teraz o wiele bardziej wyprostowana, z dumnie uniesiona glowa.
Wstalem i cmoknalem ja w policzek na powitanie, ona zas odlozyla torbe z zakupami na blat stolu i goraco mnie usciskala.
– Czesc – powiedziala. – Zauwaz prosze, ze bylam na zakupach. Juz trzeci raz. Wracamy do formy i do pracy… zadnych nerwow, a w kazdym razie nie na tyle, by warto o tym chocby wspominac.
– Swietnie.
Nalala sobie troche wina, po czym we troje zjedlismy lunch w milej, przyjaznej atmosferze, pozniej zas, gdy Popsy udala sie do biura, by zabrac sie za papierkowa robote, w ogrodzie opowiedzialem Alessi o niedawnych aresztowaniach.