udaje, zapewnil… prosze sie nie martwic… ale jak mam sie nie martwic? Moj Boze… moje dziecko… prosze go dla mnie odzyskac. Niech pan sprowadzi go do domu.

– Dobrze – powiedzialem lagodnym tonem. – A teraz niech pani usiadzie.

Tym razem to ja, a nie Alessie objalem ramieniem i podprowadzilem w strone jednego z foteli. – Prosze nam opowiedziec, co sie stalo. A potem opracujemy plan, aby sprowadzic go z powrotem do domu.

Miranda, ktora miala dosc nikly kontakt z rzeczywistoscia, rozpoznawszy Alessie, troche sie zdziwila, po czym wskazala kartke papieru, lezaca na jednym z lozek.

– Dala mi ja mala dziewczynka – rzekla, a z jej oczu poplynely lzy. – Powiedziala, ze poprosil ja o to jakis pan. O Boze… Boze…

– Ile lat mogla miec ta dziewczynka? – spytalem.

– Co takiego? Boja wiem… osiem, moze dziewiec… nie mam pojecia.

Alessia uklekla przy Mirandzie, aby ja pocieszyc; jej oblicze znowu pobladlo i malowalo sie na nim silne napiecie. Podszedlem do lozka, siegnalem po kartke papieru i rozlozylem ja, by przeczytac napisane na niej drukowanymi literami slowa, ukladajace sie w przerazajaca, zlowrozbna wiadomosc.

MAMY TWOJEGO GOWNIARZA. ZADZWON DO SWOJEGO STAREGO. NIECH WRACA DO CHATY. POWIEMY MU, CZEGO CHCEMY. TRZYMAJ JEZYK ZA ZEBAMI. NIE MOW NIKOMU, CO SIE STALO. JAK CHCESZ JESZCZE ZOBACZYC SWOJEGO SZCZENIAKA ZYWEGO, NIEPOWIADAMIAJ POLICJI. JAK POJDZIESZ Z TYM DO GLIN, ZALOZYMY BACHOROWI NA GLOWE PLASTIKOWA TORBE, CZAISZ? Opuscilem kartke. – Ile lat ma Dominic? – spytalem.

– Trzy i pol roku – odrzekla Miranda.

10

Miranda, dwudziestoszescioletnia, dlugowlosa blondynka z przedzialkiem posrodku, w innych okolicznosciach moglaby nawet uchodzic za atrakcyjna. Wciaz miala na sobie kostium kapielowy i szlafrok, a na stopach piasek z plazy. Oczy szkliste, podpuchniete, wzrok jakby nieobecny, dlonie zas przez caly czas wykonywaly mimowolne, lekkie ruchy.

Z przyzwyczajenia nosilem przy sobie plaskie pudeleczko przypominajace papierosnice, w ktorym miedzy innymi znajdowala sie pewna ilosc roznego rodzaju pigulek.

Wyjalem pudelko, otworzylem je i wybralem kilka zafoliowanych tabletek.

– Prosze wziac jedna – powiedzialem, nalewajac wody do kubka i wyluskujac pigulke z opakowania.

Miranda bez slowa wykonala polecenie. To Alessia zapytala: – Co jej podales?

– Cos na uspokojenie.

– Zawsze masz je przy sobie? – spytala z niedowierzaniem, wskazujac na pudelko.

– Zazwyczaj – odparlem. – Mam tu srodki uspokajajace, proszki nasenne, aspiryne i leki na wypadek ataku serca. Taka pierwsza pomoc.

Miranda dopila wode.

– Czy jest tu obsluga hotelowa? – spytalem.

– Co? – Glos miala cichy, niepewny. – Tak, chyba tak… Niedlugo powinni przyniesc kolacje dla Dominica… – Na te mysl jej cialem znow targnal spazmatyczny szloch. Alessia objela ja ramieniem i patrzyla, zdruzgotana.

Ja zadzwonilem po obsluge hotelowa i zamowilem mocna herbate dla trzech osob, najszybciej jak to mozliwe. Herbatniki tez? Oczywiscie. Zaraz przyniesiemy, padla odpowiedz i rzeczywiscie szybko przyniesiono tace – odebralem ja od pokojowki przy drzwiach i podziekowalem za fatyge.

– Prosze to wypic, pani Nerrity – powiedzialem, odstawiajac tace i nalewajac dla niej herbate. – I niech pani zje kilka herbatnikow. – Napelnilem filizanke dla Alessi. – Ty rowniez.

Dziewczyny pily i jadly jak automaty, Miranda zas z wolna zaczela wykazywac objawy dzialania srodka uspokajajacego, koteina i weglowodany zlagodzily bol na tyle, ze mogla juz opowiedziec, co sie wlasciwie stalo.

– Bylismy na plazy… on mial swoja lopatke i kubelek… budowal zamek z piasku. Uwielbial budowac zamki z piasku… – Przerwala i przelknela sline, lzy splynely po jej policzkach. – Piasek byl bardzo mokry, wiec zostawilam nasze rzeczy na zwirowej plazy… reczniki, lezak… pudelko z lunchem… przygotowanym w hotelu… zabawki Dominica… dzien byl pogodny, nie bylo wiatru, jak zazwyczaj… siedzialam na lezaku… przez caly czas obserwowalam syna… byl zaledwie trzydziesci metrow ode mnie… moze nawet mniej… bawil sie lopatka i kubelkiem… wyklepywal sciany piaskowego zamku… Obserwowalam go przez caly czas… naprawde… – Jej glos przeszedl w zdlawiony jek, pelen poczucia winy, wstydu i przerazenia.

– Czy na plazy bylo wtedy duzo ludzi? – spytalem.

– Tak… tak… bylo bardzo cieplo… Ale przeciez nad nim czuwalam… widzialam go bez przerwy…

– I co sie wydarzylo? – spytalem.

– Ta lodz…

– Jaka lodz?

– Lodz sie palila. Patrzylam, jak plonie. Wszyscy na to patrzyli. A kiedy… znow przenioslam wzrok… Dominica juz tam nie bylo. Nie balam sie. To trwalo niespelna minute… Pomyslalam, ze pewnie stanal gdzies z boku, aby popatrzec na te lodz… Zaczelam go szukac… i wtedy podeszla dziewczynka z ta kartka… a kiedy przeczytalam tresc…

Przerazajace wspomnienie tamtych chwil pochlonelo ja jak fala przyplywu. Talerzyk i filizanka zabrzeczaly, a Alessia wyluskala je z rak Mirandy.

– Wolalam, krzyczalam… szukalam wszedzie… biegalam w te i z powrotem… nie moglam w to uwierzyc… nie potrafilam… przeciez jeszcze przed chwila go widzialam… minute temu… a potem przyszlam tu… nie wiem, jak tu dotarlam… zadzwonilam do Johna… wszystkie nasze rzeczy zostaly na plazy.

– Kiedy ma byc przyplyw? – zapytalem.

Spojrzala na mnie metnym wzrokiem. – Dzis rano… byl odplyw… piasek byl caly mokry…

– A lodz? Gdzie byla ta lodz?

– Na plazy.

– Co to byla za lodz?

Wydawala sie zbita z tropu. – Zwykla jolka. Czy to wazne? Takich lodek sa tu miliony.

Ale miliony jolek nie zapalaja sie dokladnie w chwili uprowadzenia malego chlopca. To wysoce podejrzany zbieg okolicznosci.

– Napijcie sie jeszcze herbaty – powiedzialem. – Ja zejde na dol i przyniose rzeczy z plazy. Potem zadzwonie do pana Nerrity’ego.

– Nie – przerwala mi gwaltownie Miranda. – Nie! Nie!

– Ale przeciez musimy.

– Jest bardzo zly – rzucila z zalem w glosie. – Szaleje z wscieklosci. Twierdzi, ze to moja wina… Gdy ogarnie go gniew… jest straszny… pan go nie zna… Nie chce z nim rozmawiac… Nie moge…

– No coz – powiedzialem. – Zadzwonie z innego miejsca. Nie z tego pokoju. Uwine sie najszybciej, jak sie da. Dacie sobie obie rade?

Alessia pokiwala glowa, choc sama byla rozdygotana, a ja zszedlem na dol i odnalazlem aparat telefoniczny w niszy przy glownym holu. Zadzwonilem na numer Johna Nerrity’ego. Odebral Tony Vine.

– Jestes sam? – zapytalem.

– Nie. A ty?

– Tak. Jak sytuacja?

– Porywacze powiedzieli, ze moze odzyskac dzieciaka… ale nie za darmo.

– A za ile?

– Piec milionow.

– Na milosc boska – wycedzilem. – Czy on ma az tyle? – Hotel Breakwater, choc mily i przytulny, nie wygladal na przystan dla milionerow.

– Ma konia – powiedzial Tony bez ogrodek. Konia!

– Ordynansa, zwyciezce Derby.

Вы читаете Zagrozenie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату