– Sadzisz, ze go zlapia… tego mezczyzne z mikrofonem? – spytala.
– Nazywal siebie Giuseppe – powiedzialem – choc prawie na pewno nie jest to jego prawdziwe imie. Szesciu porywaczy znalo go pod imieniem Giuseppe, ale zaden z nich nie wie nic wiecej na jego temat. Sadze, ze jest zimny i wyrachowany, i obawiam sie, ze Pucinellemu nie uda sie go odnalezc, podobnie jak wiekszej czesci okupu.
Milczala przez chwile, po czym rzucila: – Biedny tato. Zal mi go. I zal mi nas wszystkich. Uwielbialam dom na Mykonos… byl pelen swiatla, taki jasny… nad brzegiem szafirowego morza… Tato mowi, ze pieniadze, ktore udalo sie dotad odzyskac, nie wystarcza, aby go ocalic. Twierdzi, ze odwleka wystawienie domu na sprzedaz, bo wciaz jeszcze nie traci nadziei, ale nie chodzi tylko o jego wartosc, trzeba pamietac o kosztach jego utrzymania. To zawsze byl luksus, nawet przed… tym, co sie stalo. – Przerwala. – Ale to czastka mojego dziecinstwa. Czastka mojego zycia.
– I ten Giuseppe ja zabral – powiedzialem.
Poruszyla sie niespokojnie i w koncu pokiwala glowa. – Tak, masz racje.
Wypilismy mrozona kawe. Czas plynal spokojnie.
– Myslalam o tym, by wybrac sie w przyszlym tygodniu na wyscigi – powiedziala. – Do Brighton. Mike Noland wystawi tam sporo koni, bo on prowadzil kiedys szkole w Sussex i wciaz mieszka tam wielu wlascicieli jego wierzchowcow. Moglabym pojechac i porozmawiac z nimi… pokazac im, ze jeszcze zyje.
– Czy przeszkadzaloby ci – spytalem – gdybym pojechal tam z toba?
Usmiechala sie wciaz do przygladajacych sie nam koni. – Wrecz przeciwnie.
– Kiedy?
– W srode.
Pomyslalem o grafiku w firmie. – Zalatwione – powiedzialem.
Garry Clayton z mina meczennika, choc bez wiekszych oporow, zgodzil sie pelnic za mnie dyzur od czwartej do polnocy.
Pojechalem wczesnie do Lambourn, aby zabrac stamtad Alessie; po krotkiej przerwie na kawe i wysluchawszy kilku skadinad milych slow od Popsy, wyruszylismy w trzygodzinna podroz do Brighton.
– Ktos mogl mnie tam podwiezc – rzucila Alessia. – Nie musiales az tak bardzo nadkladac drogi.
– Jasne – odparlem.
Westchnela, choc bez cienia zalu. – Na pewno do Brighton wybiera sie pol tuzina trenerow i dzokejow z tej okolicy.
– No i dobrze.
– Ktorys z nich moglby odwiezc mnie z powrotem. Spojrzalem na nia z ukosa. – Sam cie odwioze, chyba ze, ma sie rozumiec, nie zyczysz sobie tego.
Nie odpowiedziala, usmiechnela sie tylko. Jechalismy do Brighton i rozmawialismy o rzeczach, na ktore wczesniej nie starczylo czasu lub nie bylo nastroju – o tym, co lubimy i czego nie lubimy, o rozmaitych miejscach, ksiazkach, osobach.
Pomyslalem, ze po raz pierwszy mam okazje ogladac ja w sukience, pomijajac oczywiscie dluga koszulke, w ktora przebralem ja, gdy byla nieprzytomna.
Oczyma duszy mimowolnie ujrzalem ja naga i musze przyznac, ze bylo to calkiem mile wspomnienie. Na wyjazd do Brighton zalozyla skromna sukienke koloru kawy z mlekiem, a spod krotkich kedziorkow wystawaly duze zlote kolczyki.
Powrot Alessi na tor powitany zostal z taka radoscia i cieplem, jakich sie chyba nie spodziewala, wszyscy, ktorzy ja ujrzeli, z miejsca usmiechali sie i sciskali tak mocno, jakby chcieli pogruchotac jej wszystkie kosci.
Przedstawiala mnie wielu osobom, ktore jednak zdawaly sie mnie w ogole nie zauwazac. Oczy wszystkich skierowane byly na nia, przygladaly sie jej z zaciekawieniem, ale i czuloscia. Ci ludzie szczerze ja lubili.
– Alessia! Super!
– Alessia! Fantastycznie! – Alessia! Cudownie… wspaniale… byczo… ekstra…!
Nie miala watpliwosci, ze wlasciciele koni Mike’a Nolanda zauwaza jej ponowne pojawienie sie na wyscigach. Co najmniej cztery szeroko usmiechniete pary zapewnily ja, ze gdy tylko wroci do formy, z przyjemnoscia ujrza ja dosiadajaca ktoregos z ich wierzchowcow. Mike Noland, potezny, piecdziesiecioletni mezczyzna, nie owijajac w bawelne, powiedzial, ze jego zdaniem juz najwyzszy czas, aby porzucila skoczki Popsy i zaczela jezdzic na dwulatkach, a mijajacy nas dzokeje, ubrani w kolorowe jedwabne stroje, na ktore patrzylem z zaciekawieniem, Witalija z nieklamana radoscia i zadowoleniem.
– Czesc, Alessia, co slychac?
– Jak tam samopoczucie?
– Fajnie, ze wrocilas.
– Wciagaj buty do konnej jazdy, Cenci.
Ich pozytywne nastawienie wiele dla niej znaczylo. Zauwazylem, ze wahanie i niepewnosc, przepelniajace ja w drodze do Brighton, slably z minuty na minute, zastapione spokojem i pewnoscia siebie. Czula sie tu jak w domu.
Mimo to, wciaz nie probowala sie ode mnie uwolnic, raz po raz zerkala, by sprawdzic, czy jestem blisko, i nie postapila nawet kroku naprzod, o ile nie bylem u jej boku. Ktos moglby uznac to za zwykla grzecznosc, gdyby nie to, co wydarzylo sie wczesniej.
Samych wyscigow widzialem niewiele, podobno zreszta jak ona, z uwagi na gromade ludzi, ktorzy chcieli zamienic z nia chocby kilka slow, a popoludnie przynajmniej w moim mniemaniu dobieglo konca z chwila, gdy po czwartej gonitwie z glosnikow dobiegl mnie oschly komunikat:
– Pan Andrew Douglas proszony jest do biura dyrektora toru wyscigow konnych. Powtarzam. Pan Andrew Douglas proszony jest do biura dyrektora toru wyscigow konnych.
Alessia z markotna mina powiedziala, ze mnie tam zaprowadzi, i dodala, ze tego rodzaju komunikaty nie musza oznaczac zlych wiesci.
– Mam nadzieje, ze nie chodzi o… tate. Bo Popsy poprosilaby o wezwanie ciebie… aby oszczedzic mi strachu i nerwow.
Szybko dotarlismy na miejsce, kwitujac kolejne nie konczace sie serdeczne powitania zdawkowymi usmiechami. Niepokoj Alessi narastal z kazdym krokiem, kiedy jednak znalezlismy sie u celu, dyrektor osobiscie uwolnil ja od dreczacych przeczuc.
– Tak mi przykro, panie Douglas – rzekl do mnie. – Obawiam sie, ze mam dla pana przykra nowine. Czy zechcialby pan zadzwonic pod ten numer…? – Podal mi swistek papieru. – Panska siostra miala grozny wypadek. Naprawde bardzo mi przykro.
Alessia szepnela cichutko: – Och – jakby nie bardzo wiedziala, czy ma sie cieszyc, czy smucic, a ja pocieszajacym gestem polozylem dlon na jej ramieniu.
– Tam jest aparat, z ktorego bedzie pan mogl swobodnie rozmawiac – rzucil dyrektor, wskazujac niewielka nisze w glebi pomieszczenia. – Prosze z niego skorzystac… To doprawdy wspaniale, panno Cenci, moc znow pania zobaczyc. Ciesze sie, ze pani wrocila.
Pokiwala lekko glowa i pospieszyla za mna na drugi koniec pokoju.
– Tak mi przykro… – rzekla.
Pokrecilem glowa. Nie mam siostry. Na swistku zanotowany byl numer do firmy. Wybralem go. Sluchawke podniosl Gerry Clayton.
– To ja, Andrew – powiedzialem.
– Dzieki Bogu. Musialem nielicho naklamac, zeby cie wywolali.
– Co sie stalo? – spytalem z narastajacym zdenerwowaniem. Milczal przez chwile, po czym spytal: – Czy ktos moze uslyszec, o czym mowimy?
– Tak.
Dyrektor jednym uchem przysluchiwal sie rozmowie, Alessia zas sluchala oboma. Dwie lub trzy inne osoby bacznie mi sie przygladaly.
– W porzadku. Nie oczekuje komentarza z twojej strony. Na plazy w West Wittering porwano chlopca. To jakas godzina jazdy od Brighton, wzdluz wybrzeza. Pofatyguj sie tam,
– Gdzie ona jest? – spytalem.
– W hotelu Breakwater, przy Beach Road, nieomal wychodzi z siebie. Obiecalem jej, ze przyslemy tam kogos w