– Ordynansa? – spytalem.
– Cos nie tak ze sluchem? Tak, Ordynansa. Porywacze zadaja, aby natychmiast go sprzedal.
– Jak przekazali mu zadania?
– Telefonicznie. Rzecz jasna, telefon nie byl jeszcze na podsluchu. Za wczesnie. Nerrity twierdzi, ze glos tamtego brzmial surowo, oschle, facet mowil slangiem. Byl bardzo agresywny. Uzyl wielu grozb.
Powiedzialem Tony’emu o wiadomosci napisanej drukowanymi literami na kartce. – Podobny jezyk?
– No. – Dziwilo mnie, ze Tony jest w stanie tak dlugo powstrzymywac sie od ubarwienia swej wypowiedzi wymyslnymi epitetami i inwektywami, ale przy klientach zachowywal sie zwykle poprawnie. – O ile dobrze zrozumialem, glownym, o ile nie jedynym kapitalem pana Nerrity’ego jest wlasnie ten kon. Gosc…
– Nie posiada sie z wscieklosci? – podsunalem.
– No.
Usmiechnalem sie polgebkiem. – Pani Nerrity troche sie go boi.
– Wcale mnie to nie dziwi.
Opowiedzialem Tony’mu, jak dokonano porwania, i dodalem, ze moim zdaniem policja powinna jak najszybciej zbadac podejrzana lodz.
– Skontaktowales sie juz z tamtejszymi glinami?
– Nie, musialem troche uspokoic te Mirande, co nie bylo proste. Zaraz sie tym zajme. A co uslyszeli od ciebie?
– Jak dotad nic. Powtarzam panu Nerrityemu, ze bez policji nie zdolamy mu pomoc, ale wiesz, jak to jest z takimi ludzmi.
– Mhm. Niedlugo znow sie odezwe.
– Na razie.
Odlozyl sluchawke, a ja wyszedlem z hotelu, na skraju plazy podwinalem nogawki do kolan i w paru krokach pokonalem odleglosc dzielaca mnie od jej piaszczystej czesci. Gdy juz tam dotarlem, zzulem buty, zdjalem skarpetki i niosac je w reku, ruszylem przez plaze, radujac sie promieniami popoludniowego slonca. Do wieczora bylo juz niedaleko. Wzdluz plazy w regularnych odstepach umieszczono falochrony. Czarne paluchy wysuwaly sie tepo ku morzu, miejscami przegnile, oblepione skorupiakami i wodorostami. Na zwirowej czesci plazy pozostaly juz tylko rzeczy Mirandy – jej lezak, recznik i osobiste drobiazgi – inni plazowicze zabrali, co do nich nalezalo, i zwineli zagle. Nieopodal ujrzalem czerwony plastikowy kubelek i niebieska plastikowa lopatke, lezaca na ziemi obok na wpol zadeptanego zamku z piasku. Bywalcy brytyjskich plaz, jak stwierdzilem, nadal byli zadziwiajaco uczciwi.
Spalone szczatki lodzi stanowily glowny obiekt zainteresowania garstki osob, ktore wciaz jeszcze pozostaly na plazy, a powracajaca fala oplywajaca kadlub miala juz ponad dwa centymetry wysokosci. Podszedlem tam, jak gdyby nigdy nic, i podobnie jak inni gapie, brodzac po kostki w wodzie, zajrzalem do wnetrza spalonej jolki.
Lodz byla wykonana z wlokna szklanego i stopila sie pod wplywem ognia. Na tym, co z niej pozostalo, nie bylo widac zadnych numerow rejestracyjnych ani nazwy i choc maszt zrobiony z aluminium przetrwal pozoge i wciaz dumnie wznosil sie ku niebu jak wielki wykrzyknik, to zagiel, na ktorym z pewnoscia musialy znajdowac sie jakies oznaczenia, walal sie spalony dookola. Wsrod tych zweglonych szczatkow mogly znajdowac sie istotne dla sledztwa slady i materialy dowodowe, ale przyplyw byl nieublagany.
– Czy nie powinnismy wciagnac jej wyzej, na zwir? – zapytalem, zwracajac sie do mezczyzny, ktory podobnie jak ja brodzil po kostki w wodzie.
Wzruszyl ramionami. – To nie nasza sprawa.
– Czy ktos juz powiadomil policje? – ciagnalem.
Znow wzruszenie ramion. – Skad mam wiedziec?
Przeczlapalem przez wode, by podejsc do szczatkow z drugiej strony, i zagadnalem innego, bardziej odpowiedzialnego, sadzac z wygladu, obywatela, ale on takze pokrecil glowa, mamroczac pod nosem, ze jest juz spozniony, i ostatecznie dwoch mocno zbudowanych chlopakow, ktorzy podsluchali, o czym mowie, zaoferowalo sie, ze moga mi pomoc.
Byli silni i pogodni. Dzwigali, ciagneli, naprezali miesnie, ale zaden z nich ani przez chwile sie nie skarzyl. Kil lodzi przesunal sie po piasku, zlobiac w nim gleboka bruzde, ale w koncu udalo nam sie dociagnac resztki lodzi na skraj zwirowej plazy, gdzie, jak powiedzieli obaj chlopcy, nie docierala juz fala przyplywu.
– Dzieki – rzucilem z usmiechem.
Wyszczerzyli sie do mnie. Stalismy przez chwile z rekoma na biodrach, podziwiajac wyniki naszej pracy, po czym chlopcy zgodnie stwierdzili, ze musza juz isc, bo spoznia sie na kolacje. Pobiegli wzdluz plazy, a ja pozbieralem lopatke, wiaderko i wszystkie rzeczy Mirandy, po czym zanioslem je na gore, do jej pokoju.
Ani ona, ani Alessia nie byly w dobrym stanie i zauwazylem, ze zwlaszcza Alessia ucieszyla sie z mego powrotu. Usciskalem ja czule, a do Mirandy powiedzialem: – Musimy powiadomic policje.
– Nie. – Byla przerazona. – Nie… Nie…
– Mhm. – Pokiwalem glowa. – Prosze mi wierzyc, tak bedzie najlepiej. Ludzie, ktorzy uprowadzili Dominica, nie chca go zabic, tylko zwrocic go pani calego i zdrowego w zamian za pewna sume pieniedzy. Niech pani o tym nie zapomina. Policja moze nam bardzo pomoc, a my zrobimy wszystko co w naszej mocy, aby porywacze nie dowiedzieli sie, ze zawiadomilismy biuro sledcze. Zajme sie tym. Policja bedzie chciala wiedziec, co mial na sobie Dominic w chwili uprowadzenia, dobrze byloby rowniez, gdyby miala pani jego zdjecie.
Probowala protestowac, ale bez wiekszego przekonania. – John mowil… zebym byla cicho, dosc juz narobilam klopotow…
Podszedlem do telefonu i ponownie wybralem numer jej meza. Takze tym razem odebral Tony.
– To ja, Andrew – powiedzialem.
– Och. – Napiecie zniknelo z jego glosu – spodziewal sie porywaczy.
– Pani Nerrity zgodzila sie powiadomic policje za wyraznym przyzwoleniem meza.
– Wobec tego do dziela. On zdaje sobie sprawe, ze bez tego nie zdolamy mu pomoc. Najwyrazniej… nie chce… abysmy zostawili go samego. Podjal te decyzje w chwili, gdy uslyszal dzwiek telefonu.
– Swietnie. Zaczekaj. – Odwrocilem sie do Mirandy: – Pani maz mowi, ze mozemy powiadomic policje. Czy chce z nim pani pomowic?
Pokrecila machinalnie glowa.
– W porzadku – powiedzialem do Tony’ego. – Bierzmy sie do roboty, zadzwonie jeszcze pozniej.
– Co mial na sobie chlopiec? – zapytal.
Powtorzylem to pytanie Mirandzie, a ona, tlumiac szloch, odparla, ze czerwone kapielowki. Male, czerwone kapielowki. Nie mial bucikow ani koszulki… bylo goraco.
Tony chrzaknal i rozlaczyl sie, ja zas niespiesznie poprosilem Mirande, aby cos na siebie wlozyla i wyszla ze mna do samochodu. Pelna watpliwosci, wahania i trwogi, mimo wszystko wykonala moje polecenie i niedlugo wyszla z hotelu, w chustce i okularach przeciwslonecznych, majac z jednej strony Alessie, a z drugiej mnie. Wsiadla do samochodu z tylu, obok Alessi, a ja wcisnalem sie za kierownice i pojechalismy w strone Chichester.
Dluzszy, zgola zbedny objazd i kilka sprytnych manewrow upewnilo mnie, ze nikt nas nie sledzi, i w koncu, zatrzymujac sie tylko raz, by zapytac o droge, zaparkowalem woz w poblizu komendy glownej policji, ale w bocznej ulicy, tak by nasze auto nie rzucalo sie w oczy.
Na posterunku poprosilem o rozmowe z jednym z wyzszych stopniem funkcjonariuszy na sluzbie i niedlugo potem zaczalem tlumaczyc nadinspektorowi i oficerowi z biura sledczego, co sie stalo.
Pokazalem im moja legitymacje i dokumenty, na szczescie jeden z nich slyszal co nieco o naszej firmie i dzialalnosci Liberty Market.
Spojrzeli na kartke przekazana przez porywaczy i niemal z oslupieniem przeczytali tresc pelnej grozb wiadomosci, po czym z wytezona uwaga wysluchali relacji o pozarze lodzi.
– Zaraz sie tym zajmiemy – rzekl nadinspektor, siegajac po telefon. – Jak dotad nikt nam tego nie zglosil.
– Hm… – mruknalem. – Prosze wyslac tam kogos w przebraniu czlowieka morza. Rozumie pan, o czym mowie – gumiaki na nogach, gruby marynarski sweter. Niech panscy ludzie nie zachowuja sie jak policjanci… to mogloby okazac sie smiertelnie niebezpieczne dla malca.
Nadinspektor cofnal reke znad sluchawki i zmarszczyl brwi. Porwania nalezaly w Anglii do rzadkosci i niewielu policjantow mialo w zwiazku z nimi jakies doswiadczenia. Powtorzylem, ze Dominicowi grozi smiertelne niebezpieczenstwo i nalezy przedsiewziac niezbedne srodki ostroznosci, aby zminimalizowac zagrozenie.
– Porywacze sa napompowani adrenalina i latwo ich sploszyc – powiedzialem. – A wystraszony porywacz jest