tor wyscigow konnych kosztami przyjazdu przydzielonego kierowcy. Nie zamierzaja na tym stracic.
– I dlatego nikt nie byl zaniepokojony – wtracilem.
– Oczywiscie, ze nie. Pracownik firmy PR zadzwonil rano, czyli wczoraj, do hotelu i w recepcji dowiedzial sie, ze klucz wisi w szafce, co oznaczalo, ze najprawdopodobniej Morgan gdzies wyszedl. Nikt sie nie przejal, dopoki nie zadzwonil pulkownik Tansing z zapytaniem, czy to jakis glupi zart. Ja bylem wowczas w domu, jadlem sniadanie.
– Niezly poczatek dnia – powiedzialem. – Szok o poranku. Czy dziennikarze juz cos zweszyli?
Z lekkim rozbawieniem odparl, ze poki co w srodowisku kraza jedynie niepotwierdzone plotki, ale sprawa powoli zaczyna sie zaogniac.
– Ta sprawa jeszcze bardziej naglosni panskie wyscigi. Tutejszy tor wyscigowy znajdzie swoje miejsce na mapie swiata jak zaden inny – powiedzialem.
– Obawiam sie, ze tak. – Najwyrazniej nie byl przekonany co do walorow tego rodzaju popularnosci lub, co bardziej prawdopodobne, uwazal za niestosowne cieszenie sie z osiagniecia slawy kosztem cudzego nieszczescia.
– Powiadomil pan wtedy policje – rzeklem.
– Jasne. Zarowno tutejsza, w Laurel, jak i te w Waszyngtonie. Sprawa zajeli sie ludzie z Waszyngtonu.
Pokiwalem glowa i zapytalem, ktora konkretnie formacja – w stolicy dzialalo piec odrebnych sil policyjnych.
– Policja metropolitalna – odparl. – Z cala pewnoscia FBI i Wydzial Osob Zaginionych bylyby tym zainteresowane, ale uznano, ze sprawa powinna zajac sie policja metropolitalna. Sledztwo prowadzi kapitan Kent Wagner. Powiadomilem go o pana przyjezdzie. Powiedzial, ze jesli pan zechce, chetnie sie z panem spotka.
– Bardzo chetnie.
Wyjal z wewnetrznej kieszeni portfel i wyluskal zen bialy kartonik.
– To jego wizytowka – rzekl, podajac mi ja. – A tu… – wreczyl mi druga wizytowke – ma pan moj prywatny numer. Gdyby nie bylo mnie na wyscigach, prosze lapac mnie pod tym numerem.
– Doskonale. Dziekuje.
– Jutro rano mamy sniadanie prasowe – powiedzial. – Z tej okazji wszyscy zagraniczni wlasciciele koni, trenerzy i dzokeje spotykaja sie tu na dole, w klubie. – Przerwal. – Przed wiekszoscia wielkich gonitw tu, w Ameryce, urzadza sie sniadania prasowe… mial pan okazje byc kiedys na takiej imprezie?
– Nie – odparlem.
– Wobec tego prosze przyjsc jutro. Na pewno to pana zainteresuje. Zalatwie dla pana przepustki.
Podziekowalem mu, choc nie wiedzialem, czy dam rade przyjsc. Pokiwal glowa. Mial niewzruszone oblicze. Taki drobiazg jak uprowadzenie wysokiej rangi brytyjskiego przedstawiciela Jockey Clubu najwyrazniej nie byl w stanie zmacic jego spokoju ducha i wplynac na przebieg od dawna zaplanowanych uroczystosci.
Zapytalem, czy moge zadzwonic do mojej firmy, zanim wybiore sie na policje w Waszyngtonie, a on laskawym gestem wskazal mi telefon.
– Jasne. Prosze bardzo. To prywatna linia. Uczynie, co w mojej mocy, aby pomoc, ale pan to chyba wie, prawda? Nie znalem Morgana zbyt dobrze i wydaje mi sie, ze nie nalezy winic za jego uprowadzenie pracownikow obslugi toru, ale jezeli tylko bedziemy w stanie… chetnie pomozemy.
Podziekowalem mu i wybralem numer naszego londynskiego biura. Telefon odebral Gerry Clayton.
– Czy ty nigdy nie bywasz w domu? – spytalem.
– Ktos musi pilnowac interesu – odparl placzliwym tonem, wiedzielismy jednak, ze mieszkal sam i poza biurem czul sie samotnie.
– Jakies wiesci z Jockey Clubu? – zapytalem.
– Tak, i to jakie. Chcesz, abym puscil ci tasme, ktora przyslano im Express Mailem?
– Dawaj.
– Zaczekaj chwile.
Po krotkiej chwili ciszy uslyszalem kilka delikatnych trzaskow, a potem srogi, bezwzgledny glos z amerykanskim akcentem przemowil:
Na linii zapanowala cisza, a potem rozlegl sie glos Freemantle’a, mocny, zdecydowany, choc w porownaniu z glosem tego drugiego pelen oglady i dystyngowany:
Klik.
– Uslyszales wszystko wyraznie? – zapytal Gerry Clayton.
– Taa.
– I co o tym myslisz?
– Mysle, ze to znow nasz ptaszek – odparlem. – Jestem tego pewien.
– Tak. Zbyt wiele podobienstw.
– Do ktorej masz dyzur w dyspozytorni?
– Do polnocy. Czyli do dziewietnastej waszego czasu.
– Prawdopodobnie jeszcze zadzwonie.
– W porzadku. Udanych lowow.
Podziekowalem Rickenbackerowi i pojechalem do Waszyngtonu, gdzie kilkakrotnie mylac droge, dostalem sie w koncu na posterunek i odnalazlem kapitana Kenta Wagnera.
Kapitan wygladal jak zywa maszyna do zwalczania przestepczosci – poteznie zbudowany, wysoki, o srogim spojrzeniu, mowil polglosem i nieodparcie kojarzyl mi sie z kobra. Mial jakies piecdziesiat lat, ciemne, gladko zaczesane wlosy i cofniety podbrodek, jak u zawodowego boksera. Odnioslem wrazenie, ze ten czlowiek jest wyjatkowo bystry, przebiegly i inteligentny. Uscisnal zdawkowo moja dlon, otaksowal wzrokiem od stop do glow i przeswidrowal spojrzeniem na wylot.
– W Stanach porywacze nie maja szans – powiedzial. – Predzej czy pozniej wpadaja w nasze rece. I teraz tez tak bedzie.
Musialem sie z nim zgodzic. Jezeli chodzi o uprowadzenia, amerykanski bilans zatrzyman porywaczy nie mial sobie rownych.
– Co moze mi pan powiedziec? – zapytal krotko, a sadzac po spojrzeniu, nie spodziewal sie wiele.
– Sadze, ze calkiem sporo – odparlem lagodnie.
Zmierzyl mnie wzrokiem, po czym otworzyl przeszklone drzwi swego gabinetu i zawolal ponad rzedami biurek: – Sciagnijcie tu porucznika Stavoskiego.
Jeden z mezczyzn w granatowym mundurze wstal i opuscil pomieszczenie, ja zas przez okno przygladalem sie uporzadkowanej, dynamicznej scenie pelnej przemieszczajacych sie ludzi, dzwoniacych telefonow, gwaru glosow, stukotu maszyn do pisania, mrugajacych ekranow komputerow i donoszonej kawy. Porucznik Stavoski, kiedy w koncu sie pojawil, okazal sie korpulentnym mezczyzna pod czterdziestke z poteznym, sumiastym wasem, roztaczajacym dookola aure niewzruszonej pewnosci siebie. Obrzucil mnie, zapewne z przyzwyczajenia, chlodnym, beznamietnym spojrzeniem.Kapitan wyjasnil mu, kim jestem. Na Stawskim nie wywarlo to zadnego wrazenia. Kapitan poprosil, abym podzielil sie z nim posiadanymi informacjami.
Otworzylem aktowke, wyjalem z niej plik papierow i polozylem na biurku.
– Uwazamy, ze jest to trzecie, a moze nawet czwarte porwanie zaplanowane i przeprowadzone przez jedna i