towarzysz ostrzegal je cichym warczeniem, aby trzymaly sie od nas z daleka, duchy sie jednak nami nie interesowaly. Przeplywaly obok, niczym nie zdradzajac, ze zdaja sobie sprawe z naszej obecnosci. Pewnego razu – bylo to w pelnym swietle dnia – cztery czy piec ciasno stloczonych przy sobie duchow plynelo przez plac zlomowiska jak maly dryfujacy oblok. Rumbo nie potrafi wyjasnic tego zjawiska i zapomnial o duchach natychmiast po ich zniknieciu, lecz mnie dlugi czas nie dawalo to spokoju.
Na zlomowisku coraz czesciej zaczely sie pojawic smiertelne istoty. Pracowalo na nim zawsze dwoch lub trzech mezczyzn w kombinezonach, ktorzy rozbierali wraki na czesci. Przewijal sie rowniez ciagly strumien klientow szukajacych tanich elementow do swych wozow. Dzwigiem ladowano zmiazdzone karoserie na gigantyczne (gigantyczne dla mnie) ciezarowki, a nastepnie cenny metal wywozono za brame. Na szczyty chwiejnie balansujacych stert wrzucano bezceremonialnie pojazdy doszczetnie rozbite lub tak stare, ze nie dawalo sie z nich juz nic wycisnac. Moja ciekawosc wzbudzilo zupelnie innego rodzaju ozywienie na zlomowisku.
U Szefa coraz czesciej pojawiali sie klienci, ktorych wcale nie interesowalo zlomowisko. Znikali oni na cale godziny w baraku Szefa. Przychodzili dwojkami i trojkami, po czym w identycznych grupkach znikali. Przybywali z roznych stron, przewaznie z Wandsworth i Kennington, zdarzali sie takze goscie z Stepney, Tooting, Clapham, z „domieszka” przybyszow z sasiednich hrabstw. Dowiadywalem sie o tym z podsluchanych rozmow, gdy stalem pod barakiem Szefa czekajac, az sie pojawi (czesto spoznial sie z jedzeniem). Niektorzy goscie nawet bawili sie ze mna albo draznili w przyjazny sposob. Rumbo popatrywal spod oka na moje dziecinne zachowanie wobec tych mezczyzn. Poniewaz nigdy nie dostawalismy od nich jedzenia, wiec nie odgrywali w jego zyciu istotniejszej roli. (Rumbo byl bardzo wybredny w wyborze osob, ktore respektowal i obdarzal przyjaznia). Ja jednak – jak kazdy szczeniak – chcialem byc kochany przez wszystkich. Nie wiedzialem, na czym polegaja interesy, ktore ubijali z Szefem (zauwazylem, ze traktowano go z wielkim szacunkiem), i specjalnie mnie to nie obchodzilo. Ciekawili mnie tylko dlatego, ze pochodzili z innych stron i dzieki nim mialem nadzieje dowiedziec sie czegos wiecej o swiecie – nie o tym z najblizszego otoczenia, ale o dalszym. Widzisz, szukalem jakichkolwiek sladow dotyczacych mojej osoby. Czulem, ze im wiecej sie dowiaduje – a moze odkrywam na nowo – o otaczajacym mnie swiecie, tym wieksze mam szanse na rozwiazanie swojej zagadki.
Wlasnie przy ktorejs takiej okazji zdobylem swe imie. Niektorzy robotnicy wolali na mnie Horacy (Bog wie, czemu to ich bawilo). Gardzilem tym imieniem. Wymawiali je szyderczo i zazwyczaj ignorowalem ich wolania z dumnie podniesionym nosem – chyba ze oferowano mi jedzenie (co zdarzalo sie bardzo rzadko). Nawet Rumbo w momentach sarkazmu wolal do mnie „Horacy”, a nie „kurduplu”. W koncu nawet ja zaczalem sie do niego przyzwyczajac.
Szef nigdy nie zawracal sobie glowy, by wymyslic dla mnie jakies unie. Nie bylem dla niego na tyle wazny. Poza tym po pierwszym naszym spotkaniu kilka miesiecy wczesniej nie mial wiele okazji, by sie do mnie zwracac. W kazdym razie bylem mu wdzieczny, ze nie podchwycil od pracownikow tego ohydnego zawolania.
Oto, jak otrzymalem swoje prawdziwe imie.
Przed barakiem Szefa zgromadzila sie niewielka grupka gosci, czekajacych na jego przybycie. Rumbo ganial za jakas suka w rui, a ja paletalem sie bez celu po dziedzincu, boczac sie, ze zostalem sam. Potruchtalem do ludzi, majac nadzieje, ze podsluchani cos ciekawego (lub moze ktos obdarzy mnie odrobina czulosci). Zobaczyl mnie jeden z mlodszych mezczyzn. Przykucnal i wyciagnal do mnie reke.
– Pies, chodz tu! – zawolal. Ucieszony pogalopowalem w jego strone.
– Jak sie wabisz, piesku? – zapytal mezczyzna. Nie chcialem powiedziec, ze Horacy, wiec w milczeniu polizalem jego dlon.
– Niech no ci sie przyjrze – powiedzial mezczyzna, druga dlonia odwracajac moja obroze. – Zadnego imienia, hm? Zobacz, co mam dla ciebie.
Wstal, siegnal do kieszeni kurtki i wydobyl opakowanie dropsow, na widok ktorych zaczalem wymachiwac ogonem. Wyjal jeden z dropsow i zademonstrowal mi go. Natychmiast stanalem na zadnich lapach, rozdziawiajac pysk. Mezczyzna rozesmial sie i upuscil drops. Zrecznie schwycilem go na jezyk, zgniatajac zebami, nim zdazylem opasc na przednie lapy. Przelknalem i oparlem o nogi mezczyzny moje zablocone lapy, dopraszajac sie o nastepny cukierek; mialy przyjemny mietowy smak.
– Och, nie, jesli chcesz jeszcze jednego, bedziesz musial na niego zarobic. Hej hop, lap! – Podrzucil cukierek w gore.
Skoczylem i zlapalem go zgrabnie w powietrzu. Mlody mezczyzna sie rozesmial. Jego znudzeni kompani zaczeli przejawiac zainteresowanie ta scena. Proznowali kolo forda granady, ktorym przyjechali, przytupujac dla ochrony przed chlodem.
– Niech zrobi to jeszcze raz, Lenny – powiedzial jeden z nich.
Ten, ktorego nazywano Lenny, rzucil w gore drugi cukierek, ktory zlapalem w powietrzu.
– Rzuc jeszcze, ale wyzej.
Lenny rzucil. Skoczylem i odnioslem znowu sukces.
– Straszny spryciarz z ciebie, co? – rzekl Lenny.
Musialem przyznac mu racje; odczuwalem zadowolenie z siebie. Gdy Lenny ujal mietusa miedzy palec wskazujacy i kciuk, przygotowalem sie do powtorzenia wyczynu.
– Chwila, Lenny – powiedzial tym razem inny z mezczyzn. – Utrudnij mu troche robote.
– Niby jak?
Mezczyzni zastanawiali sie przez chwile. W koncu jeden z nich wypatrzyl na parapecie okna baraku kilka cynowych kubkow.
– Sprobuj starego numeru z trzema kubkami.
– Stuknij sie w leb! To przeciez durna psina – zaprotestowal Lenny.
– Nie marudz, zobaczymy, czy sobie poradzi.
Lenny wzruszyl ramionami i poszedl po kubki. Stali pracownicy wykorzystywali je podczas przerw sniadaniowych, ale pewnie nie mieliby nic przeciw takiemu ich uzyciu. Prawde mowiac, zauwazylem, ze starali trzymac sie z dala od wspolnikow do interesow swojego szefa. Lenny postawil dwa kubki do gory denkami na rownym kawalku gruntu, a ja zaczalem go tracac nosem, zeby dal mi jeszcze jeden cukierek. Odepchnal mnie od siebie, a inny z mezczyzn zlapal mnie za obroze, by nie dopuscic do Lenny'ego.
Lenny wydostal jednego mietusa, zademonstrowal mi go przesadnym gestem i wlozyl pod jeden z kubkow. Zaczalem szarpac sie w obrozy, chcac dobrac sie do cukierka.
Lenny zrobil potem cos zaskakujacego, tzn. nie odrywajac kubkow od ziemi, zaczal zmieniac ich polozenie. Robil to powoli, ale to wystarczylo, by zdezorientowac zwyklego psa. Lenny odsunal sie i dal znak drugiemu mezczyznie, by mnie puscil. Wyrwalem do przodu i od razu przewrocilem kubek, spod ktorego dobywal sie silny zapach miety.
Nie mialem pojecia, dlaczego mezczyzni wykrzykuja z radoscia i dlaczego Lenny jest tak zachwycony, patrzac jak pozeram mietusa. Merdaniem skwitowalem poklepywanie Lenny'ego po grzbiecie, zadowolony, ze sprawilem mu przyjemnosc.
– No, mial nosa. Fuksem mu sie udalo. Ale pies nie zrobi tego dwa razy pod rzad – stwierdzil jeszcze inny mezczyzna z krzywym usmieszkiem.
– Na pewno powtorzy. Ten szczeniak to stary cwaniak – stwierdzil Lenny. – A moze postawisz na to pare groszy?
Reszta wyrazila entuzjastyczna zgode na propozycje zakladow. Zabawny jest widok grupki znudzonych mezczyzn, znajdujacych sobie rozrywke.
Jeszcze raz przytrzymano mnie, podczas gdy Lenny powtorzyl balet z mietowka.
– No dobra, stawiam funciaka, ze uda mu sie drugi raz – powiedzial, tym razem nie tak bezosobowo jak przedtem.
– Dobra.
– Wchodze.
– Ja tez.
I nagle na ziemi znalazly sie cztery banknoty. Czterej mezczyzni popatrzyli na mnie z wyczekiwaniem.
Lenny znow zaczal obracac kubki. Jeden z mezczyzn kazal mu robic to szybciej. Usluchal, i musze przyznac, ze znal sie na rzeczy: golym okiem trudno bylo rozroznic ruchy jego rak. Czule powonienie rozwiazywalo jednak i ten problem. Przewrocilem kubek i polknalem mietusa w ciagu trzech sekund.
– Fantastycznie! Cholernie cwany skubaniec! – Lenny z zachwytem zgarnal z ziemi cztery funty.
– Mimo to twierdze, ze to byl fuks – burknal rozczarowany glos.