jednak nasza przemyslnosc: stalismy sie szybsi w napasci i bardziej wyrafinowani w jej planowaniu.

Blyskawiczne przemkniecie przez supermarket przewaznie okazywalo sie owocne, pod warunkiem ze mielismy otwarta droge odwrotu. Zazwyczaj jeden z nas przewracal sterte konserw, by wywolac zamieszanie, podczas gdy drugi skradal sie, by zlapac, co tylko sie dalo. Oczekiwalem takich eskapad z wielkim podnieceniem. Wypad na boisko szkolne podczas przerwy obiadowej praktycznie zawsze owocowal kanapka czy dwiema, czasami nawet jablkiem lub kawalkiem czekolady. Uwielbialismy wywolywane przez nas pandemonium. Nigdy nie tracilismy nadziei, ze na pobliskich targowiskach ulicznych znajdziemy cos dla nasycenia zoladkow. Krzyki i przeklenstwa, jakie slyszelismy podczas naszych rozbojow na targu, byly jednak troche niepokojace. Co wiecej, stalismy sie zbyt bezczelni i doprowadzilo to nas do kleski.

Ktoregos dnia weszlismy smialo z Rumbem na dziedziniec, na ktory znecily nas smakowite zapachy przygotowywanego jedzenia. Znalezlismy sie przed otwartymi drzwiami, spoza ktorych dobywaly sie kleby pary. Bylo to kuchenne wejscie jakiejs restauracji. Obydwaj bylismy zbyt pewni siebie, prawie beztroscy, poniewaz za dlugo wychodzilismy z naszych eskapad bez szwanku. Smialo wkroczylismy do srodka.

Byla to restauracja wysokiej klasy, chociaz trudno byloby sie tego domyslic po stanie, w jakim znajdowala sie kuchnia. Ze jest to wytworne miejsce, domyslilem sie jedynie po potrawach stojacych na stole na srodku kuchni. Byla tam miedzy innymi pieczona mloda kaczka w sosie pomaranczowym. Otaczaly ja i inne dania, jednak nie powodujace az tak silnego naplywania sliny do pyska. Dania czekaly na zaniesienie ich na sale (lub wyniesienie przez zglodniale psy). Poza szefem kuchni, ktory odwrocony do nas plecami mieszal w wielkim kotle zupe, kuchnia byla pusta. Rumbo rzucil mi krotkie spojrzenie, po czym jednym skokiem znalazl sie na stole. Oparlem lapy na skraju stolu i usmiechnalem sie z blogim zadowoleniem. Zapowiadalo sie, ze tego dnia bedziemy mieli pelne brzuchy.

Rumbo nonszalancko szperal miedzy rozmaitymi potrawami (gdyby byl czlowiekiem, podspiewywalby w tej chwili pod nosem), az w koncu dotarl do kaczki. Wywiesil jezyk i zaczal zlizywac sos pomaranczowy. Obejrzal sie na mnie i przysiaglbym, ze mrugnal do mnie. Z pyska ciekla mi slina i przestepowalem sfrustrowany z lapy na lape. Rumbo liznal jeszcze kilkakrotnie i rozwarl szczeki na cala szerokosc, by wziac miedzy nie pieczonego ptaka. W tej wlasnie chwili otworzyly sie drzwi do sali restauracyjnej.

Stalismy jak sparalizowani, podczas gdy do srodka statecznie wkroczyl kelner w bialej marynarce i niewielkiej czarnej muszce. Jeszcze bedac w drzwiach, wykrzykiwal do szefa kuchni nowe zamowienie. Kelner byl dosc wysoki (sam rozumiesz, ze dla mnie wszyscy ludzie sa wielcy), jego kruczoczarne wlosy byly wybrylantynowane i gladko przylizane. Nad rowniez wybrylantynowanym wasikiem sterczal dlugi, zakrzywiony nos. Mial wielkie (zbyt wielkie), wytrzeszczone oczy, ktore wybaluszyl jeszcze bardziej, gdy nas zobaczyl. Szczeka opadla mu tak, ze prawie przypominal w tym momencie Rumba. Nieswiadomie przekrzywil tace i naczynia zjechaly z niej jak lawina. Okropny brzek tlukacych sie talerzy wprawil wszystkich od nowa w ruch.

Szef obrocil sie na piecie, chwytajac sie za serce, kelner wrzasnal (mysle, ze byl to Wloch), Rumbo zlapal kaczke, a ja sie zmoczylem (jakzeby inaczej?).

Rumbo zeskoczyl ze stolu, posliznal sie na lepkiej plamie na posadzce i wypuscil kaczke. Probujac zlapac ja znow w pysk, zaskowyczal, gdy goraca chochla cisnieta przez szefa przesliznela sie po jego grzbiecie. Zlapal w koncu kaczke za kuper i chylkiem pobiegl w strone wyjscia.

Kelner rzucil w jego strone pusta tace, stlumil szloch, ruszyl w poscig za Rumbem, posliznal sie na tej samej lepkiej plamie i runal na plecy, jednoczesnie nogami wytracajac kaczke z pyska mojemu towarzyszowi.

Szef kuchni przeniosl rece od serca do ust, zaryczal w furiackim gniewie, ruszyl chwiejnie przed siebie i posliznal sie na tacy, ktora wyladowala na jeszcze jednej lepkiej plamie z sosu pomaranczowego, pozostawionej przez wleczona po posadzce kaczke. Wyladowal ciezko (byl bardzo slusznej postury) na plecach mikrego kelnera, zaklal i zaczal wsciekle wierzgac, wymierzajac ciosy psu, kaczce, kelnerowi i wszystkiemu, co znalazlo sie w jej zasiegu.

Ucieklem.

* * * * *

Rumbo ukradkiem wylazl na dziedziniec mniej wiecej piec minut po mnie. Skorzystal z naszego prywatnego przejscia przez dziure w ogrodzeniu z karbowanej blachy za sterta wrakow na tylach zlomowiska. Wlokl za soba wystygla pieczona kaczke. Ptak nie prezentowal sie najlepiej: nie wygladal juz jak reprezentacyjne danie. Mimo to dla dwoch wyglodnialych kundli stanowil prawdziwa uczte. Po wyssaniu wszystkich kosci (ostrzeglem Rumba, zeby ich nie gryzl) usmialismy sie z naszej przygody uwienczonej sukcesem.

Kilka dni pozniej musielismy jednak odszczekac nasza radosc, ze sie tak wyraze. Na dziedzincu pojawil sie policjant w mundurze i spytal jednego z robotnikow, czy na terenie firmy znajduja sie dwa czarne mieszance. Wpelzlismy z Rumbem jak najglebiej pod rozsypujacy sie ford i popatrzylismy na siebie ze strachem. Najwyrazniej sklepikarze zdecydowali sie solidarnie dzialac i zlozyli na nas skarge na posterunku. A moze napuscil na nas gliny wsciekly wlasciciel restauracji. W kazdym razie policjantom nie zabralo duzo czasu ustalenie, gdzie mieszkamy. Wyjrzelismy niepewnie spod samochodu i zauwazylismy, ze robotnik z lekiem pokazuje na barak Szefa. Mlody policjant, nie spieszac sie, ruszyl w jego strone, po drodze przygladajac sie zaparkowanym rozmaitym samochodom. Szef odbywal jedno z regularnych spotkan ze swoimi kolesiami.

Platfus zastukal do drzwi. Pojawil sie Szef. Przygladalismy sie, jak z usmiechem odpowiada na pytania policjanta, okazujac rozbrajajacy wdziek, ktorego jakos wczesniej nie zauwazylem. Dlonmi wykonywal gesty swiadczace o zdumieniu, trosce i zaniepokojeniu, przy czym powaznie kiwal glowa. Pozniej wrocil do przymilnych usmiechow. Jego cygaro ani na chwile podczas rozmowy nie opuscilo kacika ust. Po ostatnim uspokajajacym i lizusowskim usmiechu Szefa mlody policjant pozegnal sie i opuscil dziedziniec.

Szef usmiechal sie laskawie za plecami platfusa, dopoki ten nie zniknal za brama zlomowiska, po czym rozejrzal sie dookola. Na jego obliczu malowala sie teraz marsowa mina. Wypatrzyl nasze nosy sterczace spod wraku i ruszyl w ich kierunku dlugimi, swiadczacymi o determinacji, krokami.

„Uciekamy, kurduplu”, ostrzegl mnie Rumbo.

Spoznilem sie. Szef zlapal mnie za kark, zanim zdolalem czmychnac, i zaczal tluc mnie zacisnieta piescia, przytrzymujac mocno za obroze. Zawsze czulem, ze w Szefie tkwi powstrzymywane okrucienstwo (co wcale nie oznacza, ze byl okrutnym czlowiekiem). Tlumiona gwaltownosc wyladowywal teraz na mnie. Wylem z bolu i bylem wdzieczny, ze zakonczenia bolowe nie sa u psa rownomiernie rozmieszczone, inaczej ciosy sprawialyby mi jeszcze wieksze cierpienie.

Rumbo przygladal sie tej scenie z pewnej odleglosci, litujac sie nade mna i zarazem obawiajac o swoj los.

– Chodz no tu! – zagrzmial Szef, ale Rumbo ani myslal go usluchac. Odskoczyl dalej. – Czekaj, niech no cie tylko dorwe! – krzyknal moj przesladowca. Rumbo zmyl sie z dziedzinca.

Szef ochlonal troche z gniewu, ale nie pohamowal jeszcze swojego okrucienstwa. Zawlokl mnie na tyl zlomowiska, biorac po drodze kawalek linki, i przywiazal do samochodu znajdujacego sie na samym dnie sterty wrakow.

– Dobrze ci tak! – warczal, zapetlajac linke o pusta rame okna. – Dobrze! – Przylozyl mi na pozegnanie i odszedl mruczac, ze ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje na zlomowisku, to szperajacy gliniarze. – Dobrze ci tak! – uslyszalem na zakonczenie, gdy zatrzaskiwal za soba drzwi baraku.

Kilka minut pozniej z baraku wyszli kolesie Szefa. Wgramolili sie do swoich samochodow i odjechali. Po ich odjezdzie z baraku wyszedl znow Szef, zawolal kilkakrotnie Rumba i gdy ten sie nie pojawil, zniknal z powrotem. Mialem wrazenie, ze jakis czas nie bedziemy ogladac drogiego Rumba.

Szarpalem i ciagnalem linke, wolajac Szefa, by wrocil i uwolnil mnie. Bez zadnego skutku. Nawet nie chcial o tym slyszec. Balem sie pociagnac zbyt mocno za linke, poniewaz wygladalo na to, ze sterta wrakow ledwie sie trzyma. Nigdy nie mialem pojecia, jakim cudem tak wysokie zwaly samochodow sie nie przewracaja. Moje wolania zamienily sie najpierw w gniewne okrzyki, potem w zalosne wycie, pozniej w pelne przygnebienia skomlenie. W koncu, gdy zlomowisko calkowicie opustoszalo, zgnebiony zamilklem.

Bylo juz ciemno, gdy moj kompan zdecydowal sie na powrot. Dygotalem z zimna, czulem sie nieszczesliwy i osamotniony.

„Powiedzialem ci, zebys uciekal”, rzekl Rumbo, wychodzac z ciemnosci.

Parsknalem.

„Szef ma okropny charakter – ciagnal Rumbo obwachujac mnie. – Ostatnim razem, kiedy mnie przywiazal, musialem trzy dni czekac na jedzenie.”

Вы читаете Fuks
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату