wynikajacej z tego spotkania. Gdy dotarlem na most, dostrzeglem autobus w oddali stojacy na przystanku. Naszczekujac gorliwie, przyspieszylem tempo. Pomknalem High Street jak kula armatnia. Na nic mi sie to jednak zdalo: autobus ruszyl powoli z przystanku i potoczyl sie dluga ulica. Patrzylem za nim, jak staje sie coraz mniejszy. Narastajacy bol w lapach zmusil mnie do zatrzymania sie. Ledwie dyszalem z wysilku.
Przegralem. Autobus z moja corka zniknal w oddali.
Kolejne dwa dni spedzilem na meczacych poszukiwaniach – poszukiwaniach w miasteczku i w swoim umysle. Okazaly sie bezowocne. Dzieki szczodrosci kolorowej kucharki ze szpitala regularnie jadalem sniadania i kolacje. Reszte czasu spedzalem na krazeniu po miescie i jego obrzezach. Wszystko okazalo sie bezskuteczne. Wreszcie trzeciego dnia – musiala byc to sobota, sadzac po tlumie kupujacych – powiodlo mi sie.
Krazylem w te i z powrotem po High Street, starajac sie jak najmniej rzucac sie w oczy (kilka osob probowalo mnie juz zlapac, zaczynali tez poznawac mnie sklepikarze). Trafilem na zaulek prowadzacy na parking na tylach sklepow i nagle zobaczylem tam znajoma mala figurke, podskakujaca kolo kobiety. Zniknely za rogiem, natychmiast jednak sobie uswiadomilem, kto to byl. Serce o malo nie wyskoczylo mi gardlem, nagle stracilem wladze w nogach.
„Carol! – wychrypialem. – Carol! Poily! Zaczekajcie na mnie! Stancie!”
Kupujacy musieli pomyslec, ze zablakal sie pomiedzy nich wsciekly pies. Zamarli na dzwiek mojego szczekania i ze zdumieniem przygladali sie, jak chwiejnie wchodze w zaulek. Czulem sie jak w zlym snie: wstrzas sprawil, ze nogi zamienily mi sie w galarete i za nic nie chcialy funkcjonowac. Staralem sie wziac w garsc, zdajac sobie sprawe, ze byla to szansa, ktorej nie moglem stracic. Usilowalem tchnac sily w odmawiajace posluszenstwa konczyny. W koncu mi sie to udalo, stracilem jednak cenne sekundy. Ruszylem w poscig za matka i corka, za moja zona i dzieckiem. Zdazylem zobaczyc, ze wsiadaja do zielonego renault.
„Carol! Zatrzymaj sie! To ja!”
Obydwie odwrocily sie i popatrzyly w moja strone. Na ich twarzach pojawilo sie zaskoczenie, ktore zastapil strach.
– Szybko, Gillian – uslyszalem glos mojej zony – wsiadaj do samochodu i zamknij drzwi.
„Nie, Carol, to ja! Nie poznajesz mnie?”
Blyskawicznie pokonalem parking i przypadlem szczekajac do zielonego renault. Rozpaczliwie pragnalem, by zona mnie poznala.
Zona i corka wpatrywaly sie we mnie z przerazeniem. Nie potrafilem na tyle dojsc do siebie, by sie opanowac; ogarnelo mnie zbyt wielkie podniecenie. Carol opuscila okno po swojej stronie i zaczela machac na mnie reka: – Precz, idz sobie! Brzydki pies!
„Carol, na milosc boska, to ja, Nigel!” (Nigel? Przypomnialem sobie, ze tak brzmialo moje poprzednie imie. Chyba wolalem to niz „Horacy”).
– Mamo, to ten biedny piesek, o ktorym ci opowiadalam. Ten, ktorego o malo nie przejechal autobus – uslyszalem glos mojej corki.
Corki? Zastanowilem sie. Czy rzeczywiscie byla to moja corka? Wydawala sie o wiele starsza, niz pamietalem. Przynajmniej o dwa lub trzy lata. Ta kobieta byla jednak Carol i wolala na dziewczynke Gillian. Oczywiscie, ze to byla moja corka!
Znow skoczylem na bok samochodu i przytknalem nos do opuszczonej do polowy szyby.
„Polly, to ja twoj tatus! Nie przypominasz mnie sobie, Polly?”, spytalem blagalnie.
Carol trzepnela mnie po lbie, nie zlosliwie, lecz w samoobronie. Silnik samochodu ozyl, odezwaly sie zmieniane biegi i samochod powoli ruszyl z miejsca.
„Nie! – krzyknalem. – Nie zostawiaj mnie, Carol! Prosze cie, nie zostawiaj mnie!”
Rzucilem sie niebezpiecznie blisko odjezdzajacego samochodu, wkrotce jednak zostalem z tylu. Szlochalem na widok wymykajacych sie moich dwoch kobiet. Wiedzialem, ze nigdy nie dogonie samochodu, ze znow znikaja z mojego zycia. Mialem ochote rzucic sie im pod kola, byle je tylko zatrzymac. Powstrzymal mnie jednak zdrowy rozsadek i moj stary druh, tchorzostwo.
„Wroccie, wroccie!”, krzyczalem, ale oczywiscie nie wrocily.
Ujrzalem jeszcze przerazone oczy Poily, gdy samochod skrecal z waskiej uliczki na droge w strone przedmiescia. Sila woli chcialem zmusic zone do zatrzymania sie, ale na prozno. Odjechaly.
Wielu gapiow przygladalo mi sie z zaciekawieniem. Mialem na tyle rozumu, ze zmylem sie, nim komus wpadlo do glowy doniesc o mnie policji. Ruszylem za renault. Po drodze w mojej glowie klebily sie coraz to nowe wspomnienia.
Wkrotce przypomnialem sobie, gdzie mieszkalem.
Rozdzial siedemnasty
Marsh Green to mala wioska tuz pod Edenbridge. Ma jedna uliczke. Na jednym jej koncu znajduje sie kosciol, a na drugim bar, do tego dochodzi sklep wielobranzowy w srodku i kilka domow w dwoch rzedach. Zatrzymalem sie wlasnie przed jednym z tych domow i utkwilem w nim wzrok.
Wiedzialem, ze kiedys mieszkalem tu z zona i corka. Nazywalem sie Nigel Nettle. Pochodzilem z Tonbridge w hrabstwie Kent. Jako chlopiec czesto pomagalem tamtejszym farmerom (stad moja wiedza o wsi i zwierzetach), ale kariere zrobilem – ktoz by uwierzyl – jako producent tworzyw sztucznych. Udalo mi sie zalozyc mala fabryczke w Edenbridge (w niewielkiej dzielnicy przemyslowej pod miasteczkiem) i wyspecjalizowalem sie w produkcji elastycznych tworzyw do pakowania. W miare rozwoju interesu zakladalem filie w innych rejonach. Przeprowadzilismy sie do Marsh Green, by byc blizej fabryczki, i coraz wiecej czasu zajmowaly mi dojazdy do Londynu w sprawach firmy (dlatego wlasnie znajoma byla mi droga do metropolii).
O ile sobie przypominalem, bylismy bardzo szczesliwi; milosc do Carol nie malala z uplywem czasu, lecz stawala sie coraz dojrzalsza. Poily byla radoscia naszej rodziny, mielismy wymarzony dom, a przedsiebiorstwo szybko sie powiekszalo. Co sie wiec stalo? Umarlem, oto co.
Jak i kiedy (Polly byla teraz o wiele wieksza, niz sobie przypominalem), tego jeszcze sie musialem dowiedziec; bylem jednak coraz bardziej przekonany, ze moja smierc laczyla sie z tajemniczym mezczyzna, ktory tak czesto pojawial sie w moich snach i wspomnieniach, a ktorego mimo to nie udawalo mi sie rozpoznac. Jesli wciaz stanowil zagrozenie dla mojej rodziny (ta mysl mnie nie opuszczala) i jesli mial cos wspolnego z moja smiercia (cos mi podpowiadalo, ze byl jej przyczyna), wtedy musialbym znalezc sposob, jak sie z nim porachowac. Teraz jednak chcialem natychmiast znalezc sie kolo Carol i Polly.
O ile pamietani, bylo okolo piatej po poludniu. Slonce krylo sie za ciezka oponcza chmur. Znajdowalem sie u wylotu drogi i wpatrywalem sie w stojacy przede mna dom. Sciany parteru zbudowane byly z czerwonej cegly, a pierwsze pietro pokrywaly czerwone plytki; otwory okien i drzwi pomalowano na bialo. Rozlewalo sie we mnie dziwne cieplo; bez przerwy przelykalem sline.
Musialem sie opanowac. Zachowanie takie jak w Edenbridge nie mialo sensu. Wystraszyloby jeszcze bardziej zone i corke. Zachowuj sie jak normalny pies; kiedy sie do ciebie przyzwyczaja, bedzie mnostwo czasu na przekazanie im, kim jestes – tlumaczylem sobie.
Podnioslem lapa rygiel w bramce do ogrodu, pchnalem bramke i ruszylem sciezka, panujac nad rozdygotanymi nerwami i drzacym cialem. Dotarlem do frontowych drzwi i poskrobalem w nie lapa.
Cisza. Sprobowalem raz jeszcze. i tym razem nie bylo reakcji. Wiedzialem, ze sa w srodku, poniewaz zielony renault stal w otwartym garazu po lewej stronie.
Zaszczekalem, zrazu cicho, potem glosniej:
„Carol! – wolalem. – To ja, Carol, otworz drzwi!”
Uslyszalem w srodku kroki zblizajace sie korytarzem. Z wielkim wysilkiem woli powstrzymalem sie od szczekania i powarkiwania. Drzwi uchylily sie lekko i przez dwucalowa szpare wyjrzalo oko.
– Mamo, to znowu ten pies! – zawolala Polly. Szczelina zwezila sie. Oko wpatrywalo sie we mnie z zainteresowaniem, ale i z obawa.
Na korytarzu rozlegly sie ponownie kroki, po czym nad okiem Poily pojawilo sie oko Carol. Popatrzyla na mnie ze zdumieniem.
– Jak sie tu znalazles? – zapytala.
„Pamietalem, gdzie mieszkamy, Carol. Nie moglem pogonic za samochodem, ale pamietalem. Nie zabralo mi to