Pchnal raz jeszcze.

Nogi krzesla przesunely sie.

I jeszcze raz.

Znowu drgnely.

Tym razem hak, umocowany na koncu wieszaka, zaplatal sie w druciana siatke i Bishop pociagnal go do siebie, krecac hakiem, by zaplatac go mocniej, wciagajac w glab lazienki drut z przyczepionymi don odlamkami szkla, napinajac go, az trzasnal; puscil wieszak, by wepchnac palce w male dziury, nie zwracajac przy tym uwagi na ostry bol, jaki sprawial mu wrzynajacy sie w cialo drut, szarpiac jak oszalaly, slyszac skrzypienie krzesla na wilgotnej podlodze lazienki, czujac na twarzy powiew chlodnego, nocnego powietrza wpadajacego przez otwor, ktory – w miare jak szklo i drut puszczaly – stawal sie coraz szerszy, czujac coraz – silniejszy przeciag, ktory wzmogl sie jeszcze, gdy otworzyly sie drzwi z tylu, wyszarpujac i wykrecajac drut i szklo, widzac, ze ma dosc miejsca, by sie przecisnac.

…poczul rece na ramionach…

Szarpali pazurami jego cialo, wlokac go po podlodze, ich wrzaski dzwieczaly mu w glowie, odbijajac sie od wylozonych kafelkami scian. Kopal na oslep, jego krzyki laczyly sie z ich wrzaskami. Zwalili sie na niego, przygniatajac mu nogi swoimi nogami. Czyjas reka siegnela do jego otwartych ust, probujac wyrwac mu z gardla jezyk. Ugryzl mocno, zdazyl poczuc smak krwi, zanim grzebiace palce nie uwolnily sie w poplochu. Krzyknal, gdy rozdzierajacy bol przeszyl mu pachwine, a dlonie szalenca zamknely sie w bezlitosnym uscisku. Rozerwano mu koszule i ostre paznokcie szarpaly jego piers, rozdrapujac skore i zlobiac krwawe, postrzepione rowki.

Trzymali go za nadgarstki. Nawet w tym zamieszaniu czul, ze ktos wykreca mu palce jednej reki, usilujac zlapac je zebami. Zanim im sie to udalo, uniesiono jego wijace sie cialo, trzymajac je mocno. Otaczaly go dzikie, oblakane twarze, ujrzal w przelocie stojace w drzwiach dwie kobiety: wysoka i niska. Ich usmiechy nie byly grozne, tylko mile.

Wygial sie w luk. Okragle swiatlo u sufitu jak ogromne slonce wypelnialo pole jego widzenia niemal go oslepiajac. Porazil go strach, gdy rzucili go na dol i woda pochlonela jego cialo. Krztusil sie, gdy wypelniala kanaly nosa i gardla, wypychajac powietrze w ogromnych, wybuchajacych bankach. Padajace z gory swiatlo zalamywalo sie w szalone wzory, kiedy burzyla sie poruszana gwaltownie powierzchnia wody, i zobaczyl niewyrazne sylwetki tych, ktorzy pochylali sie nad wanna i przyciskali go do dolu. Pod nim poruszalo sie cialo martwego mezczyzny.

Niedorzeczna mysl, ze Crouchley zaczyna nagle wracac do zycia, przerazila go jeszcze bardziej, mimo iz resztki rozsadku, ktore w nim pozostaly, mowily mu, ze to tylko wzburzona woda porusza cialem. Dzwignal sie, pokonujac opor przytrzymujacych go rak, sila wypychajac glowe na powierzchnie. Kaszlac, wyplul z pluc wode, powstrzymujac jednoczesnie wymioty i gwaltownie lapiac powietrze. Chwycili go za glowe i znow cisneli do dolu, rece szarpaly go za nogi, aby wciagnac go na dno. Woda zalala mu twarz, zakrywajac brode, oczy, nos. Znow znalazl sie pod jej powierzchnia, swiat nagle ucichl, krzyki dzwieczaly tylko w jego wyobrazni. Jego rece wyciagnely sie do gory, na brzeg wanny, i ostry bol uzmyslowil mu, ze ktos w nie wali. Szybko zabral je ze sliskiej, emaliowanej powierzchni. Zamajaczyl nad nim cien i poczul na piersi przygniatajacy ciezar. Nagle inny ciezar przycisnal jego biodra do lezacego pod nim ciala. Stali na nim.

Tracil oddech, ciezar na piersi wypychal mu z pluc powietrze. Zamknal oczy i ciemnosc przybrala czerwona barwe. Jego wargi byly mocno zacisniete, ale babelki powietrza stale znajdowaly ujscie. Podobnie jak cialo, tonal jego umysl i czul, ze spada pionowo w dol. Nie bylo juz czerwieni, tylko gleboka, wciagajaca go ciemnosc, i przezywal teraz swoj powtarzajacy sie, koszmarny sen. Jego cialo zapadalo sie w glebinie, male, biale plamki, ktore znal, byly twarzami oczekujacych go na dole. Chcial go Pryszlak. Ale Pryszlak nie zyl. Mimo to Pryszlak chcial go.

Teraz znajdowal sie prawie dwa metry pod powierzchnia oceanu, jego cialo bylo nieruchome, juz przestalo sie szarpac, pogodzone ze smiercia. Ostatnia srebrzysta perla powietrza wyleciala z jego ust i rozpoczela dluga, pospieszna podroz na powierzchnie oceanu. Wiele, wiele twarzy czekalo na niego w dole: usmiechaly sie i przyzywaly go po imieniu. Byl pomiedzy nimi Pryszlak, ktory przygladal mu sie w milczeniu. Dominie Kirkhope pozeral go oczami. Braverman – mezczyzna, ktory probowal go zastrzelic – i jego zona smiali sie. Inni, niektorych rozpoznal ze swojej wizji w Beechwood, chcieli go dosiegnac pomarszczonymi od wody rekami.

Nagle na twarzy Pryszlaka pojawila sie zlosc i pozostali przestali sie usmiechac. Teraz zaczeli jeczec.

Bishop czul, ze unosi sie do gory, szybko zblizal sie do powierzchni. Nagle przestraszyl sie, ze gwaltowna zmiana cisnienia uwiezi babelki azotu w tkankach jego ciala i spotka go to, czego boi sie kazdy pletwonurek: choroba spowodowana dekompresja – „napady bolow miesniowych”.

Wtem znalazl sie nad powierzchnia, woda lala mu sie z ust, lapal powietrze, kiedy mogl, duszac sie, gdy woda naplywala mu do gardla. Silne rece trzymaly go za klapy marynarki i poprzez huk w uszach poslyszal krzyczacy glos:

– Pod nim jest jeszcze jeden.

Wyciagnieto go z wanny i pozwolono, by upadl na mokra, wylozona kafelkami podloge. Wciagal powietrze, krecilo mu sie w glowie. Przed nim pojawila sie twarz Crouchleya, jego bezwladne cialo zwisalo z brzegu wanny,z ust lala mu sie woda, jakby to byl koniec rury odplywowej.

– Ten nie zyje – doszedl go daleki glos. Bishopa walono po plecach, az zwymiotowal reszte wypelniajacej go wody. Postawiono go na nogi.

– Oprzyj sie o mnie, ale sprobuj stanac, chlopie. Wyciagniemy cie stad!

Bishop staral sie zobaczyc, kto mu pomaga, ale lazienka krecila sie w zawrotnym tempie. Chcialo mu sie wymiotowac.

– Odsuncie sie!

Huknelo jak z armaty i zobaczyl kawalki drewna, odpadajace z framugi otwartych drzwi. Biale postacie popedzily z powrotem w mrok.

– Chodz. Bishop, musisz mi pomoc. Nic darn rady cie niesc.

Glos stal sie blizszy, slowa bardziej wyrazne. Mezczyzna usunal ramie pod pache Bishopa i podtrzymywal go. Bishop probowal sie odsunac, sadzac, ze mezczyzna byl jednym z oblakanych, ale uscisk sie wzmocnil.

– Przestan, stary, jestesmy po twojej stronic. Sprobuj isc, dobra? Ruszaj nogami.

Chwiejnym krokiem posuwali sie do przodu i Bishop czul, ze szybko wracaja mu sily.

– Rowny facet – rozlegl sie czyjs glos. – W porzadku, Mike, mysle, ze dojdzie do siebie. Trzymaj z tylu ten cholerny tlum.

Chwiejnym krokiem weszli w ciemny korytarz i rozpoczeli pelen przeszkod marsz w kierunku schodow. Cos poruszylo sie przed nimi w ciemnosci i mezczyzna idacy przed Bishopem, i ten, ktory mu pomagal, strzelili w powietrze. Przez ulamek sekundy hol oswietlony byl blyskiem wystrzalu i Bishop zobaczyl kulace sie tam postacie szalencow, przerazonych, ale gotowych rzucic sie na nich.

Bishop i dwaj mezczyzni dotarli do zakretu schodow, kiedy tlum zdecydowal sie zaatakowac ich.

Wypadli z ciemnosci, jak duchy zwiastujace smierc zalosnym zawodzeniem, zalali schody nieprzerwanym strumieniem cial.

Bishop, nie podtrzymywany, przewrocil sie w rogu i zobaczyl, ze obaj mezczyzni podniesli rewolwery i strzelaja do tlumu.

Okrzyki bolu i strachu dzwonily po korytarzach wielkiego domu. Uslyszal odglos padajacych cial, ci z tylu przewracali sie o rannych, lezacych z przodu. Cos gwaltownie spadlo na jego wyciagnieta noge i zaczelo ja wykrecac. Bishop kopniakiem odrzucil cialo.

Czyjas reka szarpnela go za ramie i Bishop podciagnal sie do gory, gotow do walki.

– Chodz, Bishop, idziemy dalej.

Z ulga stwierdzil, ze byla to reka mezczyzny, ktory mu pomagal.

– Kim, do diabla, jestescie? – zdolal z siebie wykrztusic, gdy zeszli z nastepnej kondygnacji schodow. Na dole bylo jasniej, ale mezczyzna, ktory ich prowadzil, przycisnal kontakt. Swiatlo zalalo hol i schody.

– Teraz to nie ma znaczenia – odpowiedzial mezczyzna, ktory go prowadzil. – Najpierw sie stad wydostanmy. Nagle uderzenie o schody za plecami zmusilo ich do odwrocenia sie. Nad nimi stal pielegniarz, ktory wczesniej probowal zaatakowac Bishopa zelaznym pretem. Wciaz trzymal go w rece.

Rozlegl sie strzal i tuz nad kolanem jego bialy uniform zamienil sie w czerwony strzep. Noga mu sie zgiela i upadl do tylu, na schody, pret z halasem potoczyl sie na dol. Chwycil sie za noge, dygoczac z bolu. Za nim, wokol kreconych schodow, skradali sie inni, ich oczy byly szeroko rozwarte, pelne strachu.

Bishop i dwaj mezczyzni cofneli sie do nastepnej kondygnacji schodow, ktore mialy ich zaprowadzic na parter.

Вы читаете Ciemnosc
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату