blotnistym, zielonym szlamem Berkeley dostrzegl jeszcze ledwo widoczne swiatlo jego lampy, ktore stawalo sie jednak coraz slabsze i po ostatniej eksplozji babelkow powietrza wzburzona powierzchnia wody uspokajala sie, pojawily sie na niej drobne falki, ktore tez stopniowo zanikaly. W koncu po blasku lampy nie pozostal juz zaden slad.
Woda byla spokojna.
Dopoki nie zaczela sie z niej wolno wynurzac.
Zielony szlam splywal z jej ciala.
Patrzyla na niego.
Usmiechala sie.
Od zmatowialych scian tunelu odbijaly sie krzyki Berkeleya; zwielokrotnione echem przerodzily sie w setki wrzeszczacych glosow. W koncu tunelu byl coraz wiekszy ruch. Postacie przechodzily z ciemnych otworow do glownego kanalu. Niektore byly w wodzie, posuwaly sie z wysilkiem w kierunku, z ktorego przyszedl razem z dwoma robotnikami. Nie chcial patrzec, ale nie mogl zamknac oczu, lampa, hustajac sie w szalonym luku, oswietlala zblizajace sie sylwetki. Zimna, mokra reka zacisnela sie na kostce jego nogi.
W poblizu niego stanela kobieta i szybko cofnal noge z krawedzi kanalu. Dlugie, wilgotne wlosy zwisaly wokol jej twarzy jak szczurze ogony, biala, rozerwana niemal do lona koszula odslaniala obwisle piersi i nienaturalnie wzdety brzuch, jakby od dawna nic nie jadla. W ciemnosci trzasl sie ze strachu przed nia i zastanawial sie, czy jest martwa.
Kobieta wyciagnela do niego rece i zaczela, wspinac sie na brzeg kanalu.
– Nie! – Kopnal ja i zaczai uciekac na czworakach. – Zostaw mnie!
Z trudem podniosl sie na nogi i przywarl do sciany, wycofywal sie, plecami zdrapujac z muru porosty. Zaczela pelznac w jego strone. Zblizali sie tez inni.
Wpadl w wylot tunelu, ktory mial za plecami, i gdy w ciemnej czelusci szukal sposobu ucieczki, wyciagnely sie don biale, trzesace sie rece. Sapiac rzucil sie z powrotem do glownego tunelu, z jego ust wydobywaly sie skamlace mamrotania. Zeslizgnal sie z krawedzi kanalu i glowa wpadl do wolno plynacego scieku, wynurzyl sie, plujac i placzac, lecz wciaz uciekal. Gesta od brudu woda przyczepiala sie do nog, jak gdyby szlamowate stwory z dna chwytaly jego stopy. Podnoszac wysoko kolana, rozpryskiwal wode, probujac uciec od ciemnych postaci, od kobiety, ktora trzymala wyciagniete rece, by chwycic go w objecia. Mial swiadomosc, ze coraz czesciej i czesciej uderza o cos nogami i bal sie spojrzec w dol wiedzac, co tam Jest, wiedzac, ze jesli spojrzy, wyciagna sie rece i powloka go w otchlan. Kanal przechodzil w wielka komore, wysoki na trzydziesci lub czterdziesci stop sufit opieral sie na poteznych, zelaznych filarach. Ogromna tama, regulujaca ujscie wody ze sciekow, znajdowala sie naprzeciwko. Ale nie widzial jej. Gdyz tam wlasnie na niego czekali.
Jedni stali wokol brzegow komory, inni w wodzie. Wielu przepychalo sie przez liczne otwory w scianie. Na dnie komory pelno bylo cial. Widzial, jak niektore z nich wyplywaja przez rozmaite wyloty tamy. Lampa na jego kasku oswietlala jedna twarz po drugiej. Mial niesamowite uczucie, ze znajduje sie w mrocznych podziemiach katedry, gdzie unurzani w czarnej mazi chorzysci oczekuja na swojego mistrza. Slablo swiatlo lampy, narastajaca ciemnosc z wolna tlumila jej blask. Z ciemnosci spogladaly na niego setki oczu i w nozdrza uderzyl go ze zdwojona sila odor scieku. Smrod byl tutaj jeszcze bardziej drazniacy.
Zaczal wycofywac sie z zatloczonej komory. Ale kiedy wilgotna, biala reka opadla mu na ramie, wiedzial, ze stad nie ma juz ucieczki.
ROZDZIAL DWUDZIESTY PIERWSZY
Kot trzymal sie cienia; skradal sie po odswiezonej deszczem ulicy cicho i niezauwazalnie. Deszcz przestal padac, w przeciwnym razie kot w dalszym ciagu kulilby sie gdzies pod dachem. To bezpanskie zwierze nie potrzebowalo domu, zylo dzieki wlasnej przebieglosci, wlasnemu sprytowi i wlasnej szybkosci. Ludzie nigdy nie piesciliby zwierzaka takiego jak ten, ani nie wzieliby go do domu, poniewaz byl ulicznikiem i wygladal jak ulicznik. Czarna siersc na jego grzbiecie byla rzadka, a w miejscach, ktore najbardziej ucierpialy podczas walk o pozywienie, niemal calkowicie wytarta. Jedno ucho bylo tylko poszarpanym strzepem, kikutem sterczacym na jego glowie; pies, ktory go tak okaleczyl, mogl patrzec teraz tylko jednym okiem. Pazury mial stepione od ciaglego biegania po betonie, ale wciaz byly grozne, kiedy je rozczapierzyl. Poduszeczki na jego lapach stwardnialy niczym wyprawiona skora. Kot poczul zapach nocnego, wilgotnego powietrza. Jego oczy, w ktorych odbijalo sie slabe swiatlo ulicznej latarni, byly szklisto zolte.
Skrecil w boczna uliczke i pobiegl w strone pojemnikow na smieci, ukrytych tam w ciemnych wnekach. W nozdrza uderzyl go zapach innych nocnych stworzen. Kot znal wiekszosc tych zapachow; jedne byly przyjazne, inne wzbudzaly czujnosc i tak wyostrzonych zmyslow. Czaily sie tu stworzenia o ostrych nosach i dlugich ogonach, tchorzliwi przeciwnicy, ktorzy zamiast walki zawsze wybierali ucieczke. Ale juz poszli. Odeszly takze inne stworzenia jego gatunku, ktore byly tu wczesniej.
Kot skradal sie, obwachujac lezace na ziemi odpadki. Wskoczyl na pojemnik na smieci i rozczarowany zobaczyl, ze byl szczelnie przykryty. Pokrywa nastepnego pojemnika byla lekko uchylona i przez waska, polokragla szpare dolatywala won zepsutej zywnosci. Kot z ciekawoscia wsadzil nos w otwor, wpychajac wen lape, by odsunac zmiety papier i smieci z gory. Pokrywa drgnela nieco, poruszona natarczywym grzebaniem zwierzecia, i odsunela sie jeszcze bardziej, gdy stworzenie wepchnelo w powiekszajacy sie otwor najpierw leb, a pozniej przednie lapy; w koncu zeslizgnela sie ze zgrzytem z krawedzi pojemnika i z glosnym brzekiem spadla na ziemie. Kot uciekl, przerazony halasem, ktory sam spowodowal.
Zatrzymal sie u wylotu uliczki, nastawil zdrowe ucho, lowiac nieprzyjazne dzwieki. Weszyl, unoszac wysoko nos, by wyczuc wrogie mu zapachy. Zwierze zesztywnialo, kiedy wyweszylo w powietrzu lekko cierpki zapach, i rzadka siersc na jego grzbiecie zaczela sie jezyc. Jak pare minut wczesniej inne istoty z jego gatunku, tak teraz i kot poczul obecnosc czegos dziwnego, czegos, co w jakims stopniu zwiazane bylo z czlowiekiem, ale czlowiekiem nie bylo. Napieralo na sparalizowanego strachem kota jak pelzajacy stwor, cien, ktory laczyl sie z innymi cieniami. Przerazone stworzenie wyszczerzylo zeby i zasyczalo. Cos poruszalo sie na srodku mokrej, blyszczacej drogi.
Kot wygial grzbiet, kazdy wlos na jego ciele stal sie sztywny i zjezony, otworzyl szeroko pyszczek w syczacym charczeniu. Prychnal wyzywajaco, chociaz sie bal, jego zwezone oczy pelne byly jadu. Uliczne latarnie przygasly, jakby zasnula je mgla, i mokre chodniki nie rzucaly juz swietlnych refleksow. Glosny, metaliczny dzwiek dobiegl ze srodka drogi, gdy pokrywa wlazu zadrzala i zaczela sie unosic. Zostala wypchnieta do gory, polozona na jezdni i cos czarnego zaczelo sie wynurzac z wlazu. Kot rozpoznal ksztalt, ktory pojawil sie na krawedzi otworu. Wiedzial, ze to ludzka reka. Instynktownie jednak czul, ze reka ta nie nalezy do czlowieka.
Kot zasyczal raz jeszcze, potem uciekl, z jakiegos powodu szukajac swiatla, a nie ciemnosci.
Trzech mlodych ludzi czekalo w rozwalajacym sie baraku na bloniach. Dwoch bialych i jeden czarny. Cmili papierosy i dla rozgrzewki przytupywali.
– Dluzej juz nie zostaje – oznajmil kolorowy chlopak. – Za zimno, kurwa.
Nazywal sie Wesley i mial wyrok w zawieszeniu za kradziez torebki.
– Zamknij sie i poczekaj jeszcze chwile. Juz niedlugo – powiedzial jeden z jego kumpli. Nazywal sie Vincent i mial wyrok w zawieszeniu za probe zabojstwa ojczyma.
– Nie wiem, robi sie pozno, Vin – powiedzial trzeci mlodzieniec. – Chyba nikt nie przyjdzie.
Mial na imie Ed, koledzy mysleli, ze to zdrobnienie od Edwarda, ale tak naprawde pochodzilo od Edgara, niedawno wyszedl z poprawczaka.
– Wiec co chcecie robic? Isc na chate? – spytal swoich dwoch przyjaciol Vincent. – Macie jakas forse na jutrzejsza noc?
– Nie, ale jest kurewsko zimno – raz jeszcze powiedzial Wesley.
– Tobie zawsze jest, kurwa, zimno. Tesknisz za Karaibami, co?
– Nigdy tam nie bylem. Urodzilem sie w tym cholernym Brixton.
– Daruj se, masz to we krwi. Wam wszystkim brakuje tego cholernego slonca, z tego kreca sie wam wlosy.
– Odczep sie od niego, Vin – warknal Ed, patrzac w mrok na zewnatrz baraku. – On sie przylacza do Frontu, nie?
– Gadanie! Nie przyjma go! Sam jest czarnuchem.