i cindin, Kennit ostro zareagowal gniewem. Handlarz zaplacil w koncu za trunki znacznie powyzej ich wartosci, zeby tylko piracki kapitan nie udal sie z calym ladunkiem do kogos innego. Transakcje przypieczetowano kiwnieciem glowy, poniewaz Kennit zbyt pogardzal tym czlowiekiem, by uscisnac mu dlon. Zloto mialo zostac wyplacone nastepnego dnia, gdy handlarz przysle swoich robotnikow portowych, by rozladowali ladunek.
Bez zbednych ceregieli opuscil sklep.
Na zewnatrz zapadl juz letni zmierzch. Z tawern docieraly chrapliwe i coraz glosniejsze odglosy; bzyczenie owadow i rechot zab z okolicznych moczarow i slonawej, bagiennej doliny stanowily chor w tle. Wraz ze spadkiem temperatury nos Kennita zaatakowalo mnostwo nowych zapachow. Sliskie uliczne bloto pluskalo halasliwie pod jego butami. Szedl samym srodkiem ulicy, z dala od przycmionych alejek, w ktorych czaili sie grabiezcy. Wiekszosc z nich byla tak zdesperowana, ze napadala na kazdego mijajacego ich przechodnia. Nagle i tak gwaltownie, jak gdyby przypomnial sobie o zapomnianym spotkaniu, Kennit zrozumial, ze jest glodny i spragniony. Czul sie tez zmeczony. I nie bylo mu do smiechu.
Fala gniewu oslabla, pozostawiajac po sobie znuzenie i smutek. Rozpaczliwie staral sie obarczyc kogos odpowiedzialnoscia za zaistniala sytuacje. Nie chcial przyznac, ze wina, jak zawsze, lezala po jego stronie. Nie mogl jej zlozyc na kogos innego, nie mogl tez nikogo ukarac. Zreszta stale popelnial nowe bledy.
Niemal bezwiednie dotarl do burdelu Bettel. Swiatlo przeciekalo przez zaluzje niskich okien. Ze srodka docierala cicha muzyka i ostry glos spiewajacej sopranistki. W pirackim miescie bylo zaledwie kilkanascie wielokondygnacyjnych budynkow; nalezal do nich lokal “U Bettel”. Biala farba, malenkie balkony i czerwone dachowki – budowla wygladala jak lupanar przeniesiony z Chalced i rzucony w blota Lupogrodu. Donice z kwiatami na schodach przesycaly powietrze przyjemnym zapachem, dwie miedziano-mosiezne latarnie kuszaco swiecily po obu stronach zielono-zlotych drzwi. Pelniacy straz dwaj zboje blyskali w strone Kennita kretynskimi, porozumiewawczymi usmieszkami. Natychmiast ich znienawidzil, bo byli tak duzi i glupi, a na utrzymanie zarabiali wykorzystujac jedynie wlasne miesnie. Blednie sadzili, ze to zawsze wystarcza, mlody kapitan wiedzial jednak wiecej o zyciu. Zapragnal chwycic ich za gardla, stuknac jedna usmiechnieta geba o druga, zobaczyc, jak ich czaszki zderzaja sie ze soba, a nastepnie roztrzaskane odsuwaja sie od siebie. Mial ochote poczuc, jak ich tchawice pekaja pod jego palcami i uslyszec ostatnie oddechy swiszczace w zmiazdzonych gardzielach.
Usmiechnal sie lekko do nich. Nadal patrzyli na niego, a ich usmieszki staly sie nieco nieprzyjemne i szydercze. W koncu rozstapili sie na boki i prawie sie kulac zrobili mu przejscie.
Drzwi burdelu zamknely sie za Kennitem, separujac go od blota i smrodu Lupogrodu. Kapitan znalazl sie w wylozonym dywanem foyer, oswietlonym przycmionym zoltym swiatlem latarni. W powietrzu unosila sie znajoma won perfum Bettel i pachnacy dymem aromat palonego cindinu. Spiew i muzyczny akompaniament byly teraz wyrazniejsza Przed Kennitem stanal sluzebny chlopiec i wskazal niemo na zablocone buty kapitana. Kennit skinal leciutko glowa, a wtedy sluzacy podskoczyl do niego ze szczotka, aby zetrzec z butow najgorsze bloto, po czym starannie przetarl je szmatka. Nastepnie nalal chlodnej wody do miski i podsunal ja Kennitowi. Kapitan zdjal z ramienia chlopca sciereczke, zmoczyl ja, po czym wytarl calodzienny pot i kurz z twarzy oraz rak. Kiedy skonczyl, sluzacy bez slowa podniosl na niego oczy, a wtedy Kennit poglaskal go po wygolonej glowie. Chlopiec wyszczerzyl do niego zeby i przebiegl pomieszczenie, by otworzyc dla niego drugie drzwi.
Biale drzwi powoli sie rozsunely i spiew stal sie glosniejszy. Kennit dostrzegl kobiete o blond wlosach. Siedziala po turecku na podlodze i akompaniujac sobie na trzech malych bebenkach spiewala piosenke o swoim dzielnym ukochanym, ktory wyplynal w morze. Kennit ledwie na nia spojrzal. Nie przyszedl tu dla sentymentalnych spiewek. Zanim zdazyl sie zniecierpliwic, ze swego wyscielanego tronu podniosla sie Bettel, podeszla i lekko wziela go pod ramie.
– Kennicie! – krzyknela glosno ze slodka dezaprobata. – Wiec w koncu przybyles, niegrzeczny chlopcze! “Marietta” zacumowala juz wiele godzin temu! Co cie tak dlugo zatrzymalo?
Wlascicielka burdelu podfarbowala swe czarne wlosy henna; otaczal ja ciezki jak jej klejnoty zapach ziol. Piersi falowaly pod sukienka niczym morskie fale zalewajace gorne krawedzie nadburcia lodzi.
Zignorowal jej zrzedzenie. Wiedzial, ze owe stwierdzenia mialy polechtac jego proznosc, ale swymi slowami Bettel tylko go rozdraznila. Oczywiscie, ze go pamietala. Placil w koncu za to. Rozejrzal sie ponad jej glowa po pomieszczeniu – gustownie umeblowana sala, a w niej troche zadbanych kobiet oraz mezczyzn siedzacych na wyscielanych krzeslach i otomanach. Dwie kobiety usmiechaly sie do Kennita. Byly tu nowe. Zadna z pozostalych nie patrzyla mu w oczy. Kapitan ponownie spojrzal na Bettel, po czym przerwal potok grzecznosciowej paplaniny.
– Nie widze Etty.
Bettel poslala mu spojrzenie pelne pogardy i dezaprobaty.
– No, sadzisz, ze tylko ty jeden obdarzasz ja wzgledami? Etta nie moze czekac na ciebie bez konca. Skoro przybyles tak pozno, kapitanie Kennit, musisz…
– Idz po nia natychmiast. Wyslij ja do izby na szczycie. Czekaj! Niech sie najpierw wykapie, ja w tym czasie zjem. Przyslij mi dobry posilek, ze swiezym chlebem. Zadnych ryb ani wieprzowiny, co do reszty sama zdecyduj. I wino, Bettel. Tylko dobre. Nie te gnijace winogrona, ktore zaserwowalas mi ostatnio. W przeciwnym razie nigdy juz nie odwiedze twojego domu.
– Kapitanie, przypuszcza pan, ze po prostu zapukam do tamtych drzwi i powiem jednemu z moich gosci, ze Etta potrzebna jest w drugiej sali? Sadzisz pan, ze twoje pieniadze sa lepsze niz innych? Skoro przybywasz pan tak pozno, to musisz wybrac z…
Zignorowal ja. Podszedl do umieszczonych w rogu pokoju kretych schodkow i zaczal sie po nich wspinac. Na drugim pietrze na chwile sie zatrzymal. Mial wrazenie, ze za sciana slyszy bieganine szczurow. Parsknal z oburzeniem. Otworzyl drzwi na ciemne schody i wszedl pietro wyzej. Tu, na poddaszu, znajdowala sie izba, ktora przez zadna ze scian nie laczyla sie z innymi. Okno wychodzilo na lagune. Z przyzwyczajenia Kennit zapatrzyl sie najpierw w tamta strone. “Marietta” kolysala sie cicho obok doku, na jej pokladzie palila sie jedna latarnia. Wszystko bylo w porzadku.
Odwrocil sie od tego widoku, kiedy do drzwi zapukal sluzacy.
– Wejsc – warknal Kennit gburowato.
Mezczyzna, ktory wszedl, sporo w zyciu przezyl. Jego twarz kreslily blizny pozostale po wielu bijatykach, poruszal sie jednak spokojnie, a nawet z wdziekiem. Rozpalil ogien w malym kominku przy przeciwleglym koncu pokoju. Zapalil tez dla Kennita dwie galezie swiec. Ich cieple swiatlo uswiadomilo kapitanowi, ze na zewnatrz zapadla juz ciemna letnia noc. Odszedl od okna i usiadl przy kominku na wyscielanym krzesle. Wieczor nie byl chlodny, ale mlody pirat potrzebowal slodkiego zapachu zywicznego drzewa i tanczacego swiatla plomieni.
Wtedy po raz drugi zastukano do drzwi i pojawilo sie kolejnych dwoch sluzacych. Jeden postawil tace z jedzeniem na przykrytym snieznobialym obrusem malym stoliku, drugi przyniosl miske i dzbanek z parujaca, mocno pachnaca lawenda woda. Kennit pomyslal, jak to dobrze, ze Bettel pamieta przynajmniej o jego gustach i wbrew sobie poczul sie mile polechtany. Ponownie obmyl twarz i rece i dal znak sluzacym, by wyszli z pokoju, po czym zasiadl do posilku.
Jedzenie nie musialo byc bardzo dobre, by wytrzymac porownanie ze strawa podawana na pokladzie statku, kapitan musial jednak przyznac, ze posilek jest wyborny. Mieso bylo kruche, sos ciemny i gesty, chleb swiezo upieczony i jeszcze cieply; dodany do kolacji kompot z aromatycznych owocow stanowil przyjemny kontrapunkt dla miesa. Wino nie bylo wyjatkowe, ale bardziej niz wystarczajace. Kennit jadl powoli. Rzadko poblazal sobie w fizycznych rozkoszach z wyjatkiem okresow zlego humoru; wtedy delektowal sie i pocieszal najdrobniejszymi nawet przyjemnosciami. Przypomnialo mu sie, jak matka rozpieszczala go podczas choroby. Prychnal lekcewazaco na wspomnienia i odsunal je wraz z talerzem. Nalal sobie druga szklaneczke wina, wyciagnal obute nogi w kierunku ognia i odchylil sie na krzesle. Zapatrzyl sie w plomienie i staral sie o niczym nie myslec.
Stukanie w drzwi oznajmilo przyniesienie deseru.
– Wejsc – powiedzial apatycznie Kennit. Krotka radosc zwiazana z dobrym posilkiem zmienila sie juz w smutek. Depresja kapitana byla naprawde gleboka. Wydawalo mu sie, ze wszystko jest bez sensu. Bezsensowne i tymczasowe.
– Przynioslam ci goracy jablecznik i swieza slodka smietane – odezwala sie cicho Etta.
Odwrocil tylko glowe i przyjrzal sie swojej kobiecie.
– To milo – odparl bez animuszu.
Szla ku niemu, a on ja obserwowal. “Czysta i elegancka”, pomyslal. Dziewczyna miala na sobie tylko dluga, luzna biala suknie. Etta byla prawie tak wysoka jak Kennit, dlugonoga i gibka niczym wierzbowa galazka. Kapitan odchylil sie w tyl i skrzyzowal ramiona na piersi, kiedy dziewczyna postawila przed nim bialy porcelanowy talerz z