nastepnie odsunela go od siebie.
– Nie, nie, moj drogi, nic mi nie jest. Nie martw sie stara babcia. Idz juz, przygotuj sie do drogi.
Potem zamknela mu przed nosem drzwi. Kilka chwil stal nieruchomo i patrzyl na nie z niedowierzaniem. Kiedy sie odwrocil, dostrzegl Malte i Seldena; przygladali mu sie.
– A zatem… – mruknal posepnie. Nagle, wraz z rozpacza, ktorej w pelni nie rozumial, poczul tesknote za uczuciowa wiezia z rodzenstwem. Spojrzal w oczy dziewczynce, potem chlopczykowi. -…nasz dziadek umiera – dokonczyl uroczyscie.
– Umieral przez cale lato – burknela pogardliwie Malta. Potrzasnela glowa, litujac sie nad glupota brata, potem odwrocila sie z lekcewazeniem. – Chodz, Seldenie. Poprosze Nane, by spakowala ci troche ubran. – Nie spojrzawszy juz na starszego brata, odeszla wraz z mlodszym. Wintrow zostal sam.
Przez chwile wmawial sobie, ze nie powinien odczuwac urazy, ze rodzice wcale nim nie pogardzali i nie ignorowali go, a siostra z zalu i smutku nie panowala nad swoim zachowaniem. Pozniej uswiadomil sobie, ze sie oklamuje i skupil sie na swoich prawdziwych uczuciach. Jego matka i babka byly naprawde zaabsorbowane, ale ojciec oraz siostra z rozmyslem usilowali go zranic, a on im na to pozwolil. Wiedzial, ze nigdy nie zapomni ani zdarzen, ktore mialy miejsce w ostatnich kilku dniach, ani emocji, ktorych doswiadczal wlasnie w tej chwili. Nie powinien sie wypierac tego, co czuje i nie wolno mu oszukiwac.
– Zaakceptuj to i uznaj.
Przypomnial sobie nauki klasztorne i poczul, ze bol slabnie. Ruszyl do swojego pokoju, by spakowac rzeczy na zmiane.
Brashen spojrzal na Althee. Nie wierzyl w to, co widzial. Najpierw pomyslal, ze na dzis wystarczy mu juz problemow i nie ma ochoty zajmowac sie dziewczyna, lecz potem powsciagnal gniew i lek. Pchnieciem zatrzasnal za soba drzwi, a nastepnie kleknal na podlodze przy Althei. Wszedl do jej kajuty, poniewaz przez dlugi czas nie zareagowala na jego glosne stukanie. Otwierajac drzwi spodziewal sie jej gniewu – sadzil, ze bedzie krzyczala na niego i plula. Zamiast tego znalazl ja na podlodze. Lezala jak jedna z czesto mdlejacych bohaterek popularnych sztuk, tyle ze najwyrazniej upadla ze znacznie mniejszym wdziekiem. Spoczywala na brzuchu, z dlonmi przycisnietymi do desek statku, jak gdyby chciala wbic palce w drewno “Vivacii”.
Oddychala. Brashen zawahal sie, potem lagodnie potrzasnal jej ramieniem.
– Panienko – zaczal spokojnie. – Altheo, obudz sie!
Dziewczyna jeknela, ale sie nie poruszyla. Obrzucil ja przepelnionym wsciekloscia spojrzeniem. Powinien zawezwac lekarza, wiedzial jednak, ze ani Althea, ani on sam nie maja ochoty robic zamieszania. Pod tym wzgledem znal dziewczyne rownie dobrze jak siebie samego, chociaz musial przyznac, ze to zaslabniecie na pokladzie zupelnie nie bylo w jej stylu. Podobnie zreszta nie pasowalo do niej oddawanie sie wielodniowej samotnosci, jak mialo to miejsce podczas rejsu do domu. Wyglad Althei takze go niepokoil. Jej twarz byla blada i wymizerowana. Rozejrzal sie po ogoloconej kabinie, potem podniosl dziewczyne i polozyl na przykrytej materacem koi.
– Altheo? – powtorzyl. Tym razem jej powieki drgnely i w koncu otworzyla oczy.
– Kiedy wiatr wypelnia twoje zagle, potrafisz ciac wode niczym goracy noz maslo – odezwala sie z delikatnym usmiechem. Oczy miala zamglone, ale mowila przytomnie, w pelni skoncentrowana. Brashen bezwiednie oddal jej usmiech, urzekl go bowiem czar jej cichych slow. Szybko sie jednak opanowal.
– Zemdlalas? – spytal.
W spojrzeniu Althei dostrzegl ostroznosc.
– Eee… nie, wlasciwie nie. Po prostu nie moglam zniesc… – Slowa zamarly jej na ustach. Usiadla, potem wstala. Zachwiala sie, ale kiedy Brashen wyciagnal do niej reke, natychmiast odzyskala rownowage podparlszy sie o grodz. Zapatrzyla sie w scianke, jakby kontemplowala idealne dzielo sztuki. – Przygotowales miejsce dla ojca? – spytala ochryple.
Skinal glowa. Althea rowniez pokiwala glowa i to go osmielilo.
– Altheo, boleje wraz z toba. Dla mnie to byl takze ktos bardzo wazny.
– Jeszcze nie umarl – warknela. Przetarla rekoma twarz i odgarnela wlosy. Potem, jak gdyby chciala poprawic swoj wizerunek w jego oczach, dumnie przeszla obok niego i wyszla z kabiny.
Brashen ruszyl za nia. To bylo typowe zachowanie Althei. Zazwyczaj tak postepowala, ignorujac wszystkich wokol. Teraz zlekcewazyla jego pelne wspolczucia slowa niczym nieszczera kurtuazje. Zastanowil sie, czy dziewczyna ma w ogole pojecie, jak bardzo smierc jej ojca wszystkich zasmuci; jego, a takze innych czlonkow zalogi. Ephron Vestrit jako dowodca statku byl czlowiekiem hojnym i sprawiedliwym. Czy corka zdawala sobie sprawe, jak niewielu kapitanow dba o dobro swej zalogi? Nie, nie mogla tego wiedziec. Nigdy nie plywala na pokladzie lodzi, gdzie marynarze jadali skwasnialy chleb i kleista, nadpsuta solona wieprzowine. Nigdy nie widziala marynarza do nieprzytomnosci skatowanego przez oficera, poniewaz zbyt wolno wypelnial rozkazy. Ephron Vestrit nie tolerowal opieszalosci, ale jesli ktorys z jego ludzi lenil sie, kapitan po prostu zwalnial go w nastepnym porcie; nie stosowal brutalnych metod. Zreszta, stary kapitan swietnie znal swoich marynarzy. A oni? Nie zdarzalo im sie zamarudzic w dokach, kiedy naprawde ich potrzebowal. Wyszkolil ich wszystkich, wyprobowal i znal ich wartosc.
Ludzie takze swietnie znali swego kapitana i wierzyli w niego. Brashen wiedzial, ze kilku z nich zrezygnowalo z awansu na innym zaglowcu, aby nadal plywac z Vestritem. Niektorzy przedstawiciele jego zalogi byli wedle standardow Miasta Wolnego Handlu zbyt starzy do pracy na pokladzie, jednak ojciec Althei trzymal ich ze wzgledu na ich doswiadczenie, a starannie wybranych mlodych silnych marynarzy namawial, by sie od nich uczyli. Kapitan powierzal im swoj statek, a oni oddawali w jego rece swoja przyszlosc. Teraz “Vivacia” juz prawie nalezala do Althei i Brashen mial nadzieje, ze dziewczynie wystarczy charakteru i rozumu, by kontynuowac ojcowski sposob dzialania. Wszak wielu starszych marynarzy nie mialo innego domu, mieszkali na “Vivacii”.
Zreszta Brashen rowniez do nich nalezal.
6. OZYWIENIE “VlVACII'
Ephrona Vestrita przyniesiono na noszach. Na ten widok serce mlodego marynarza scisnelo sie i do oczu naplynely lzy. Gdy przyjrzal sie wynedznialemu od choroby cialu starca, w pelni dotarla do niego prawda. Jego kapitan wracal na poklad, by tu umrzec. Dotad Brashen potajemnie zywil nadzieje, ze Vestrit nie jest smiertelnie chory i ze morskie powietrze oraz poklad wlasnego statku w cudowny sposob tchna w jego cialo nowe zycie. Niestety bylo to tylko niemadre dziecinne marzenie.
Teraz cofnal sie z szacunkiem. Kyle kierowal ludzmi, wnoszacymi jego tescia na trap. Nosze umieszczono pod plociennym namiotem, ktory zaimprowizowal Brashen. Althea, bardzo blada, przyjmowala ojca na pokladzie. Czlonkowie rodziny szli za noszami jak zagubione owce, potem zaczeli zajmowac miejsca wokol chorego. Brashenowi kojarzyli sie z goscmi przy pelnym stole. Zona i starsza corka Ephrona Vestrita mialy w oczach panike. Byly zdruzgotane. Dzieci, lacznie z najstarszym chlopcem, wydawaly sie zaklopotane. Kyle Haven trzymal sie z dala od wszystkich i patrzyl na rodzine z dezaprobata, jakby ogladal kiepsko naprawiony zagiel albo zle zaladowane towary. Po kilku minutach Althea otrzasnela sie z odretwienia. Odeszla na chwile cicho, potem wrocila z dzbanem wody i miseczka. Kleknela na pokladzie obok ojca i podsunela mu plyn.
Wtedy stary kapitan poruszyl sie po raz pierwszy. Odwrocil glowe i zdolal siorbnac troche wody. Gestem koscistej reki przypomnial zebranym, ze trzeba go podniesc z noszy i polozyc na pokladzie jego statku. Brashen rzucil sie w strone starca, jak zwykle natychmiast reagujac na rozkaz swojego dowodcy. Zanim kucnal przy lozu Vestrita, dostrzegl gniewne spojrzenie Kyle'a.
– Jestem, panie – powiedzial cicho i czekal na odzew kapitana. Ephron Vestrit lekko skinal glowa sugerujac, ze rozpoznaje mlodego marynarza i pozwala sobie pomoc. Althea nadal kleczala przy ojcu, starajac sie wsunac ramiona pod jego chude nogi. Brashen z latwoscia podniosl wychudzone cialo starca, ktore wazylo tyle co nic, a nastepnie polozyl je na nagich deskach pokladu. Lezac na twardym drewnie kapitan nie skrzywil sie, wrecz przeciwnie – westchnal z ulga, jak gdyby nagle przestal odczuwac bol. Nastepnie rozejrzal sie, a kiedy wreszcie jego oczy odnalazly mlodsza corke, pojawil sie w nich cien radosci.