– Altheo – polecil. – Kolek galionu.
Oczy dziewczyny rozszerzyly sie na chwile z przerazenia, potem rozprostowala ramiona i wstala, aby wykonac polecenie. Zacisnela wargi, wokol ktorych utworzyly sie biale zmarszczki. Brashen chcial odejsc. Kapitan Vestrit nie prosilby o kolek figury dziobowej, gdyby nie czul, ze smierc jest juz bardzo blisko. Ten czas powinien spedzic sam na sam z rodzina. Kiedy jednak mlody marynarz sie cofal, poczul, ze Ephron Vestrit chwyta go za nadgarstek. Uscisk byl zaskakujaco mocny. Kapitan przyciagnal go do siebie. Bil od niego intensywny zapach smierci, ale mlodzieniec nie uchylil sie. Sklonil tylko glowe, by lepiej slyszec.
– Idz z nia, synu. Ona potrzebuje twojej pomocy. Pomoz jej przez to przejsc. – Glos byl chrapliwym szeptem.
Brashen skinal na znak, ze rozumie i kapitan puscil jego dlon. Ale kiedy mlody marynarz poruszyl sie, by wstac, umierajacy mezczyzna znowu przemowil.
– Jestes dobrym zeglarzem, Brashenie. – Teraz mowil wyraznie i zaskakujaco glosno, jakby pragnal, by rodzina oraz wszystkie zebrane na pokladzie osoby zrozumialy go. Zaczerpnal powietrza. – Nie moge nic zarzucic tobie ani twojej pracy. – Zrobil kolejny wdech. – Gdybym tylko mogl znowu poplynac, znowu powierzylbym ci stanowisko pierwszego oficera. – Jego glos oslabl przy ostatnich slowach, ktore zabrzmialy jak charczenie. Nagle starzec skierowal wzrok w miejsce, gdzie stal patrzacy wilkiem Kyle. Kapitanowi przez chwile brakowalo oddechu, wreszcie udalo mu sie charkliwie powiedziec: – Na nieszczescie, juz nigdy nie pozegluje tym statkiem. “Vivacia” nigdy juz nie bedzie moja. – Zaczynaly mu siniec usta. Nie mial sily wiecej mowic. Jego reka zacisnela sie w piesc, a nastepnie starzec wykonal nagly, gwaltowny gest, ktory potrafiloby zrozumiec niewiele osob. Jednak Brashen pojal go w mig. Natychmiast skoczyl na rowne nogi i rzucil sie naprzod, by odnalezc Althee i ponaglic ja do powrotu.
Tajemnica kolka galionu znana byla niewielu. Ephron powierzyl ten sekret Brashenowi krotko po mianowaniu go na swego zastepce. W opadajacych lokach figury dziobowej znajdowal sie otwor, a w nim kolek z szarego drzewa jedwabnego. Do ozywiania zywostatku nie byl on wlasciwie niezbedny, wierzono bowiem, ze jesli umierajacy chwyci kolek, to przekaze statkowi cala swoja wiedze i resztke sil witalnych. Ephron pokazal kolek Brashenowi i opowiedzial, jak go wyjac, totez – w przypadku zapasci kapitana lub katastrofy statku – Brashen moglby przyniesc mu kolek. Mlody marynarz zawsze zywil szczera nadzieje, ze nie bedzie musial wypelnic tego nieprzyjemnego obowiazku.
Althea zwisala glowa do dolu z bukszprytu, probujac wyjac kolek z otworu. Bez slowa podszedl do niej, chwycil ja za biodra i opuscil nizej.
– Dzieki – mruknela z kawalkiem drewna w reku, a Brashen latwo podniosl ja i postawil na pokladzie. Dziewczyna od razu popedzila z powrotem do ojca trzymajac w zacisnietej dloni cenny kolek. Mlody marynarz biegl tuz za nia.
Zdazyli w ostatniej chwili. Widok umierajacego Ephrona Vestrita nie byl przyjemny. Zamiast zamknac oczy i odejsc w pokoju, stary kapitan walczyl ze smiercia. A gdy Althea podala mu kolek, chwycil go tak kurczowo, jak gdyby widzial w nim swoje ocalenie.
– Tone – wydusil. – Tone na suchym pokladzie.
Na chwile wszyscy wstrzymali oddechy. Dziewczyna i jej ojciec trzymali konce kolka. Po wymizerowanej twarzy Althei pociekly lzy. Jej wlosy, dziko rozwichrzone, przywieraly do wilgotnych policzkow. Oczy dziewczyny byly szeroko otwarte, skupione i przepelnione czuloscia, wpatrzone w czarne oczy ojca. Wiedziala, ze nie moze juz nic dla niego zrobic, ale nie potrafila odejsc.
Druga reka Ephron dotykal pokladu, szukajac na gladko wypolerowanych piaskiem deskach jakiegos uchwytu. Jeszcze raz z trudem, duszac sie, probowal schwytac powietrze. W kacikach ust starca zaczela sie tworzyc krwawa piana. W tym momencie zblizyli sie pozostali czlonkowie rodziny. Starsza siostra Althei przywarla mocno do matki, oniemiala z zalu, a Ronica Vestrit obejmujac ja, szepnela jej cos do ucha. Wnuczka Ephrona plakala, przerazona dziwna sytuacja; zmieszany mlodszy brat nie odstepowal jej na krok. Starszy wnuk kapitana trzymal sie na uboczu, z dala od rodziny, twarz mial blada i zacieta jak ktos, kto cierpi wielki bol. Kyle stal ze skrzyzowanymi na piersi ramionami przy stopach umierajacego. Brashen, patrzac na kamienne oblicze Havena, nie potrafil odgadnac przemykajacych mu przez glowe mysli. Za najblizsza rodzina uformowal sie drugi krag osob. W pelnej szacunku odleglosci, przed namiotem stali przedstawiciele zalogi. Spokojnie, z kapeluszami w rekach, towarzyszyli swojemu kapitanowi w ostatnich chwilach.
– Altheo! – zawolala nagle zona starego kapitana, rownoczesnie wypychajac druga corke do przodu, ku ojcu. – Musisz – oswiadczyla jej stanowczym, cichym glosem. – Wiesz, ze musisz. – W jej tonie mozna bylo wyczuc osobliwe sztucznie narzucone zdecydowanie, jak gdyby zmuszala sie do wykonania jakiegos bardzo nieprzyjemnego obowiazku. Keffria spojrzala na matke ze wstydem, a jej oczy blysnely buntowniczo. Potem upadla na kolana obok mlodszej siostry i wyciagnela blada, drzaca reke. Brashen sadzil, ze zamierzala dotknac swego ojca, lecz kobieta zdecydowanym ruchem chwycila kolek w polowie – miedzy dlonmi Althei i Ephrona. Ronica Vestrit pokiwala z aprobata glowa.
– Altheo, pusc kolek. Statek nalezy do twojej siostry. Zgodnie z prawem starszenstwa. A takze z woli twojego ojca. – Glos matki drzal, kiedy wyraznie i powoli wymawiala te slowa.
Althea podniosla oczy z niedowierzaniem i zapatrzyla sie najpierw w reke siostry, potem w jej twarz.
– Keffrio? – wykrztusila oniemiala. – To nie moze byc prawda! Starsza corka kapitana rozejrzala sie niepewnie, w koncu zatrzymala wzrok na matce.
– Alez tak! – oznajmila Ronica Vestrit, prawie srogim tonem. – Tak sie musi stac, Altheo. Tak byc musi, dla dobra nas wszystkich.
– Papo? – szepnela dziewczyna zalamujacym sie glosem. Ciemne oczy ojca ani na chwile nie oderwaly sie od jej twarzy. Jego usta otworzyly sie, poruszyly, po czym odezwal sie po raz ostatni:
– …Pusc…
Brashen przypomnial sobie, jak kiedys pracowal na pewnym zaglowcu, ktorego mat troche za duzo wymachiwal marszpiklem. Przewaznie okladal nim towarzyszy rejsu, marynarzy, ktorzy jego zdaniem nie przykladali sie nalezycie do wykonywanych zadan. Nie raz Brashen byl niechetnym swiadkiem spojrzenia pojawiajacego sie na twarzy uderzonego w tyl glowy mezczyzny. Podobnie patrzyla teraz Althea – jak osoba, ktora nie moze zrozumiec kto, jak i dlaczego zadal jej bol. Jej chwyt na kolku zelzal, dlon opadla, po czym dziewczyna zacisnela ja na chudym ramieniu ojca. Trzymala sie go jak marynarz wraku na miotanym burzami morzu. Nie patrzyla juz na matke ani na siostre. Trzymala tylko ramie ojca, ktory wpatrywal sie w nia i lapal powietrze niczym ryba pozbawiona wody.
– Papo – wyszeptala ponownie. Plecy starca wygiely sie w luk, piers zafalowala z wysilku. Niestety Ephronowi Vestritowi zabraklo tchu. Zakolysal glowa, zwrocil twarz ku ukochanej corce, ale upadl z powrotem na poklad. Jego dluga walka skonczyla sie. Oczy zmatowialy, potem zmartwialy, cialo calkowicie znieruchomialo na deskach “Vivacii”, jak gdyby stary kapitan zamierzal sie wtopic w jej drewno. Reka zsunela sie z kolka. Keffria wstala, Althea rzucila sie do przodu. Polozyla dlon na piersi ojca i zaczela bez wstydu i rozpaczliwie plakac.
Nie widziala tego, co zobaczyl Brashen. Gdy Keffria wstala, oddala kolek oczekujacemu mezowi. Nie wierzac wlasnym oczom, mlody marynarz obserwowal, jak Kyle przyjmuje cenny kawalek drewna, po czym odchodzi na strone, dumnie unoszac kolek, jak gdyby naprawde mial do niego prawo. Brashen juz chcial za nim pobiec. Po chwili jednak zdecydowal, ze nie wolno mu sie mieszac. Zreszta, z kolkiem czy bez, statek i tak sie przebudzi. Mlodemu marynarzowi wydalo sie, ze juz czuje roznice; wsuniecie kolka do otworu jedynie przyspieszy proces ozywienia.
Przyrzeczenie, ktore zlozyl swojemu kapitanowi, nabralo teraz nieco innego sensu.
“Idz z nia, synu. Ona potrzebuje twojej pomocy. Pomoz jej przez to przejsc”. Kapitan Vestrit prawdopodobnie nie mowil o kolku ani o swojej smierci. W takim razie, o czym? Serce scisnelo sie Brashenowi w piersi, gdy probowal sie domyslic, co wlasciwie obiecal zrobic.
Althea poczula, ze na ramionach zaciskaja sie czyjes rece. Wyszarpnela sie z ich uscisku. Nie obchodzilo jej, kto stal z tylu. W ciagu kilku minut utracila i ojca, i “Vivacie”. Prosciej byloby umrzec. Ciagle jednak oba te fakty jeszcze do niej w pelni nie dotarly. Pomyslala, ze to nie jest w porzadku i ze w jednej chwili powinna sie przydarzac najwyzej jedna nieprawdopodobna rzecz. Gdyby zdarzenia dzialy sie jedno po drugim, moze potrafilaby sobie z nimi poradzic. Ilekroc jednak myslala o smierci ojca, uswiadamiala sobie, ze wlasnie stracila wszelkie prawa do wlasnego zaglowca. A przeciez nie wypadalo zalic sie na los tutaj, przy martwym ciele ojca. Wtedy bowiem pojawialo sie w jej glowie potworne pytanie: Jak ojciec, ktorego tak bardzo wielbila, mogl ja tak straszliwie