morska wody i dokladnie wyszorowali deski. Niestety, z otwartych wlazow buchal w gore cuchnacy fetor. Na statku tloczylo sie po prostu zbyt wiele osob.
Teraz wiezniowie zgromadzili sie na pokladzie w grupkach. Kosciste konczyny wychudzonych ludzi sterczaly z postrzepionych lachmanow. Niektore osoby probowaly podjac prace przy czyszczeniu statku, inne po prostu staraly sie nie wchodzic nikomu w droge. Jeszcze inne powoli umieraly i nic ich nie interesowalo. Kiedy piracki kapitan przechodzil przez poklad (trzymajac przy nosie i ustach chusteczke), sledzily go oczy wyratowanych przez jego zaloge niewolnikow. Kazdy odzywal sie do niego cicho. Jedni na jego widok plakali, inni pochylali przed nim glowy. Najpierw Kennit sadzil, ze plaszcza sie przed nim ze strachu. Gdy wreszcie pojal, ze ich mamrotanie oznacza podziekowanie i blogoslawienstwo, nie wiedzial, czy sie smiac, czy martwic. Niepewny, jak zareagowac na ich spojrzenia, uciekl sie do charakterystycznego dla siebie nieznacznego usmieszku i przyspieszyl kroku, kierujac sie do dawnych kwater oficerow statku.
Mieszkali naprawde bardzo wygodnie, zwlaszcza w porownaniu z nieszczesnymi wiezniami. Stwierdzil, ze zgadza sie z ocena swego mata w kwestii kapitanskiego gustu. Pod wplywem kaprysu nakazal rozdac stroje handlarza pomiedzy niewolnikow. Kapitan “Fortuny” palil fajke, totez Kennit znalazl w jego kajucie sporo ziela. Zastanowil sie, czy mezczyzna nie uciekal sie do nich, by zapomniec o swoim smrodliwym ladunku. On sam nigdy nie ulegl temu nalogowi, rozdal wiec niewolnikom takze ziola. Nastepnie odszukal mapy i inne papiery, ktore sobie przywlaszczyl. W kapitanskiej kwaterze nie zostalo juz nic interesujacego. Przecietnosc pomieszczenia zapewne zaskoczylaby Sorcora; wskazywala raczej na to, ze dowodca “Fortuny” nie byl potworem (tak przypuszczal mat Kennita), lecz zwyczajnym dalekomorskim kapitanem i kupcem.
Mlody pirat pierwotnie zamierzal sprawdzic rowniez podpokladzie, aby przekonac sie, jak mocny jest statek i czy Sorcor nie przegapil tam czegos cennego. Zszedl po drabince do ladowni i rozejrzal sie wokol. Mezczyzni, kobiety, nawet dzieci, niesamowicie wynedzniali. Przypadkowy nielad konczyn i cial, ciagnacy sie w ciemnosc… Wszystkie oblicza zwrocily sie ku Kennitowi. Rafo poruszyl latarnia i w setkach oczu zatanczylo swiatlo. Widok skojarzyl sie pirackiemu kapitanowi ze szczurami, ktore widywal nocami w poblizu stosow smieci.
– Dlaczego sa tacy chudzi? – zapytal nagle Kennit swego oficera. – Podroz z Jamaillii nie trwa tak dlugo, by zmienic ludzi w sterte kosci. No chyba ze sie ich w ogole nie karmi.
Poczul wstrzas widzac, jak oczy Rafo zwezaja sie ze wspolczucia.
– Wiekszosc trafila tu z wiezien dla dluznikow. Wielu pochodzi z tej samej wioski. Najwyrazniej nie podobali sie Satrapie, wiec podniosl podatki dla osad z ich doliny. Kiedy zaden z mieszkancow nie byl w stanie ich zaplacic, wszystkich spedzono i sprzedano handlarzowi niewolnikow. Prawie cala wioske… Zreszta mowia, ze taka rzecz zdarzyla sie nie po raz pierwszy. Tak czy owak, sprzedano ich, a potem trzymano w zagrodach i karmiono odpadami. Niektorzy twierdza, ze specjalnie ich odchudzano, by jak najwiecej osob zmiescilo sie w ladowni statku. Za takich prostych ludzi handlarze nie dostaja zbyt dobrej ceny, totez by zarobic, trzeba napakowac statek po brzegi.
Marynarz podniosl latarnie wyzej. Puste kajdany zwisaly ze scian niczym osobliwe pajeczyny badz lezaly zwiniete na podlodze jak rozgniecione ciala wezy. Kennit uprzytomnil sobie, ze dotad byl swiadom istnienia tylko pierwszego szeregu patrzacych na niego istot. Za nimi, jak okiem siegnac, lezeli, kucali lub siedzieli w ciemnosciach inni. Poza niewolnikami ladownia byla pusta. Gole deski, w naroznikach kilka garsci brudnej slomy, ktora przywodzila na mysl porzucona posciel. Wnetrze statku takze oblano morska woda i wyszorowano, niestety nie sposob bylo doczyscic nasyconego moczem drewna i usunac fetoru z okretowego scieku. Smrod amoniaku tak draznil oczy, ze po policzkach pirackiego kapitana potoczyly sie lzy. Zignorowal je i mial nadzieje, ze nie sa widoczne w polmroku. Nie Zakrztusil sie tylko dzieki temu, ze zaciskal zeby i plytko oddychal. Niczego bardziej nie pragnal, jak tylko wyjsc stad, ale zmusil sie do przejscia calej dlugosci ladowni.
Po drodze nieszczesnicy podczolgiwali sie do niego i mamrotali. Kennitowi zjezyly sie wloski na karku, staral sie wszakze nie patrzec za siebie i nie sprawdzac, w jak bliskiej odleglosci ida za nim. Nagle stanela przed nim jedna z kobiet – smielsza badz glupsza od reszty grupy – i podsunela mu pod oczy szmaciane zawiniatko, ktore trzymala kurczowo przy sobie. Wbrew woli zajrzal do srodka i zobaczyl dziecko.
– Urodzone na tym statku – oswiadczyla zachryple. – Urodzone w niewolnictwie, lecz uwolnione przez ciebie, panie. – Jej palec dotknal niebieskawego znaku “X”, ktore nadgorliwy handlarz zdazyl juz wytatuowac przy nosku dziecka. Kobieta ponownie podniosla wzrok na swego wybawce. W jej oczach dostrzegl dzikosc. – Co moglabym ci ofiarowac w podziece?
Kennit staral sie zapanowac nad mdlosciami. Na mysl o jedynej rzeczy, ktora moglaby mu ofiarowac kobieta, scierpla mu skora na calym ciele. Z ust niewolnicy pachnialo zepsutymi zebami w gnijacych dziaslach. Wykrzywil usta w parodii usmiechu.
– Nazwij to dziecko Sorcor. Na moja czesc – podsunal zdlawionym glosem. Kobieta nie dostrzegla sarkazmu w jego tonie, poniewaz wypowiedziala pod jego adresem blogoslawienstwo, po czym rozpromieniona wycofala sie, kurczowo przyciskajac do piersi chude niemowle.
Reszta tlumu przysuwala sie coraz blizej. Wiele osob krzyczalo:
– Kapitanie Kennit, kapitanie Kennit!
Z calych sil staral sie powstrzymac przed ucieczka z tego miejsca. Machnal tylko marynarzowi reka z latarnia i rozkazal charkliwie:
– Wystarczy. Widzialem juz dosc.
Nie potrafil ukryc w glosie rozpaczy. Trzymajac scisle przy twarzy perfumowana chusteczke, wspial sie szybko po najblizszej drabince.
Na pokladzie jeszcze chwile panowal nad ogarniajacymi go nudnosciami. Ze stezala twarza tak dlugo wpatrywal sie w horyzont, az byl pewny, ze nie zhanbi sie pokazem slabosci. Zmusil sie do zastanowienia nad ta nagroda, ktora zdobyl dla niego Sorcor. Statek wydawal sie dosc solidny, ale Kennit wiedzial, ze nie dostanie za niego przyzwoitej ceny, jesli kupiec bedzie mial dobry wech.
– Stracony trud – warknal wsciekle. – Zmarnowany czas! Wsiadl na giga i rozkazal, by go zawieziono z powrotem na “Mariette”. Wtedy wlasnie postanowil, ze odwiedzi Krzywe. Skoro statek i tak nie przyniesie mu zysku, niech sie go przynajmniej szybko pozbedzie i wreszcie zajmie innymi sprawami.
Poplynal jednak do osady dopiero poznym popoludniem. Pomyslal, ze zabawnie bedzie poobserwowac, jak oswobodzeni niewolnicy reaguja na miasto i jak ono wita nagly naplyw ludnosci. Moze do tej pory Sorcor dostrzegl juz szalenstwo swej dobroczynnosci.
Wydal rozkaz chlopcu pokladowemu, ktory pospiesznie powiadomil kogo trzeba. Gdy Kennit przygladzil wlosy, wlozyl kapelusz i wyszedl z kajuty, gig juz na niego czekal. Marynarze, ktorych wyznaczyl, by mu towarzyszyli, okazali sie chetni jak zaproszone na spacer psy. Kazda osada, kazde zejscie na lad stanowilo dla nich pozadana odmiane. Mimo iz kapitan nie dal im zbyt wiele czasu na przygotowania, wszyscy zdazyli wdziac czystsze koszule.
Z kotwicowiska do dokow Krzywego ludzie Kennita wioslowali pilnie zaledwie kilka minut. Piracki kapitan milczaco ignorowal usmiechy mezczyzn. Przywiazali gig do podstawy doku. Kennit wspial sie pierwszy po chwiejnej drabince, a potem czekal na brzegu na swoich ludzi, wycierajac w chusteczke brudne palce. Pogrzebal w kieszeniach okrycia i wyjal garsc malych monet. Wystarczy po malym piwku dla kazdego. Wyznaczyl to zadanie jednemu ze swoich ludzi.
– Badzcie jednakze przygotowani na moj powrot – ostrzegl go mgliscie. – Nie kazcie mi czekac.
Piraci zebrali sie wokol nich dwoch. Za wszystkich przemowil Gankis.
– Kapitanie, nie musisz nic mowic. Po tym, co zrobiles, bedziemy tu na ciebie czekali, chocby cie gonily wszystkie demony z glebin.
Nagly potok takich slow z ust starego pirata zdumial Kennita. Nie spodziewal sie tak wielkiej lojalnosci. Szczegolnie ze nie przypominal sobie zadnego czynu z ostatnich dni, ktorym moglby sobie zasluzyc na tyle uczucia. Z niezrozumialych wzgledow stwierdzenie starca raczej go dotknelo niz rozbawilo.
– No dobrze. Pozwalam przeplukac gardla, chlopcy. Tylko badzcie tu, kiedy wroce.
– Nie, panie kapitanie, nigdzie nie pojdziemy. Obiecujemy, ze bedziemy tu czekac, kazdy z nas. – Mezczyzna, ktory to powiedzial, usmiechnal sie szeroko i jego stary tatuaz rozciagnal sie na cala twarz.
Kennit, odwrociwszy sie plecami do swoich piratow, pospieszyl ku wyjsciu dokow, a nastepnie do centrum miasta. Za soba slyszal glosna dyskusje swoich marynarzy. Spierali sie, gdzie i kiedy napic sie piwa, by nie spoznic sie na powrot kapitana. Kennitowi podobalo sie, ze roztrzasaja takie kwestie. Nie zaszkodzi im, gdy sie czasem nad czyms zastanowia. Tymczasem on sam skupil sie na rozwiazywaniu nowej zagadki. Jakim czynem tak bardzo im sie przypodobal? Czyzby na “Fortunie” znaleziono jakies lupy, o ktorych Sorcor go nie poinformowal? Niewolnice