– Zalozmy, ze to nie ona – Siobhan polglosem zwrocila sie do Baina.
– Okej – kiwnal glowa.
– To jak to mozliwe, zeby Quizmaster mogl korzystac z jej adresu?
Pokrecil glowa.
– Nie wiem. Pewnie technicznie jest to mozliwe, ale to jednoczesnie bardzo malo prawdopodobne.
Siobhan spojrzala na niego badawczo.
– Wiec myslisz, ze to ona?
– Chcialbym sie najpierw dowiedziec, do kogo naleza te pozostale adresy.
– Czy ci ze sluzb specjalnych powiedzieli, jak to dlugo potrwa?
– Moze beda cos mieli jeszcze dzis pod koniec dnia, a moze dopiero jutro.
Ktos idacy korytarzem poklepal oboje po ramionach i uniosl w gore oba kciuki, po czym bez slowa poszedl dalej.
– Oni wszyscy mysla, ze rozwiazalismy zagadke – powiedzial Bain.
– Tym gorzej dla nich.
– Ale ona miala motyw, sama to mowilas.
Siobhan pokiwala glowa. Przypomniala sobie wskazowke do Rygorow i sprobowala wyobrazic, ze jej autorka jest kobieta. Tak, to mozliwe. Oczywiscie, ze to mozliwe. W calym tym wirtualnym swiecie mozna udawac, kogo sie chce, bez wzgledu na plec i wiek. W gazetach pelno bylo doniesien o pedofilach w srednim wieku, wdzierajacych sie do dzieciecych klubow czatowych i udajacych nastolatkow albo jeszcze mlodszych. Glowna atrakcja sieci byla jej anonimowosc. Pomyslala o Claire Benzie i dlugim, zmyslnym planowaniu, jakie musialaby podjac, i o gniewie, ktory musialby kipiec i narastac w niej od czasu samobojstwa ojca. Moze zaczelo sie od tego, ze chciala ponownie nawiazac kontakt z Flipa, by sie z nia pogodzic, i dopiero potem wziela w niej gore nienawisc. Nienawisc do latwego i beztroskiego swiata, w jakim sie Flipa obracala, nienawisc do jej przyjaciol w sportowych samochodach, do barow i nocnych klubow, do ktorych chodzili, do ich proszonych kolacji i przyjec – do tego calego zycia ludzi, ktorzy nigdy nie zaznali bolu i ktorzy nigdy nie utracili czegos, czego nie da sie juz odkupic.
– Nie wiem – powiedziala i przeczesala sobie wlosy palcami tak gwaltownie, ze az ja zapiekla skora na glowie. – Po prostu nie wiem.
– I dobrze – odezwal sie Bain. – Do przesluchania nalezy podchodzic z otwarta glowa i bez wstepnych przekonan. W kazdym podreczniku to pisza.
Usmiechnela sie blado i scisnela go za reke.
– Dzieki, Eric – powiedziala.
– Poradzisz sobie – zapewnil ja.
Miala nadzieje, ze sie nie myli.
Moze miejscem dla Rebusa byla wlasnie Biblioteka Centralna. Wielu jej uzytkownikow sprawialo wrazenie ludzi zagubionych, zmeczonych i niezdolnych do pracy. Niektorzy siedzieli rozparci w wygodnych fotelach i drzemali, traktujac rozlozone na kolanach ksiazki jako niezbedny rekwizyt. Jakis starzec z otwartymi szeroko bezzebnymi ustami siedzial przy stoliku z ksiazkami telefonicznymi i bez slowa wodzil palcem po kolejnych stronicach. Rebus zapytal o niego kogos z obslugi.
– Przychodzi tu od lat i nigdy nic innego nie czyta – powiedziano mu.
– Moglby sie zatrudnic w informacji telefonicznej.
– Albo go stamtad wlasnie wyrzucono.
Rebus kiwnal glowa na znak, ze uwaga jest trafna i wrocil do wlasnych poszukiwan. Jak dotad ustalil, ze Albert Camus byl francuskim pisarzem i myslicielem, autorem takich dziel jak
– No, chyba, ze mowi pan o nazwach ulic.
– Co?
– O nazwach ulic w Edynburgu.
I rzeczywiscie okazalo sie, ze w miescie istnieje nie tylko Camus Road, ale takze Camus Avenue, Camus Park i Camus Place Nikt nie umial powiedziec, czy nazwy nawiazuja do francuskiego pisarza, ale zdaniem Rebusa bylo to calkiem prawdopodobne. Poszukal nazwiska Camus w ksiazce telefonicznej – szczesliwym trafem starzec akurat jej nie czytal – i stwierdzil, ze jest tylko jedno. Postanowil zrobic sobie przerwe, przejsc sie do domu, wziac samochod i udac na przejazdzke po Camus Road. Jednak gdy wyszedl z biblioteki, akurat podjechala wolna taksowka, zmienil wiec plan i wsiadl. Camus Road, Avenue, Park i Place stanowily kwartal cichych uliczek w bok od Comiston Road w Fairmilehead. Kiedy po ich objechaniu Rebus polecil sie zawiesc z powrotem na wiadukt Jerzego IV, taksowkarz spojrzal na niego podejrzliwie. Gdy zatrzymal ich korek w poblizu kosciola Franciszkanow, Rebus zaplacil za kurs, wysiadl i ruszyl wprost do pubu Sandy Bella. W srodku bylo spokojnie, gdyz nie zwalily sie jeszcze tlumy robotnikow zagladajacych tu w drodze do domu. Zamowil duze piwo i malucha. Barman, ktory go znal i ktory nieraz snul przed nim rozne opowiesci, opowiedzial mu, ze gdy pobliski szpital przeniesiono na Petty France, ich obroty spadly o polowe. Nie z powodu utraty klientow wsrod lekarzy czy pielegniarek, ale wsrod pacjentow.
– Przychodzili tu w pizamach i kapciach. Nic nie zmyslam: wymykali sie ze szpitala i walili prosto tutaj. Byl nawet jeden, ktory przychodzil z wenflonami wklutymi w ramiona.
Rebus usmiechnal sie i dopil drinki. Kosciol Franciszkanow znajdowal sie tuz za rogiem, poszedl wiec na spacer po przykoscielnym cmentarzu. Pomyslal, ze pewnie duchy Ojcow Kosciola musza cierpiec na mysl, ze miejsce to zdobylo sobie slawe nie dzieki nim, a za sprawa malego psiaka. Organizowano tu nocne wycieczki i opowiadano, ze czasami turysci czuli na ramionach lodowaty uscisk czyichs palcow. Przypomnial sobie jak Rhona, jego byla zona, uparla sie, by ich slub odbyl sie w tym wlasnie kosciele. Wokol widac bylo stare groby ogrodzone plotkami z zelaznych pretow, by chronic zmarlych przed zakusami Rezurekcjonistow. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze Edynburg zawsze byl przesycony okrucienstwem, a stulecia kwitnacego tu barbarzynstwa maskowano jedynie zewnetrzna powloka powagi, badz to rygorystycznej surowosci…
Rygory… nie potrafil odnalezc zwiazku miedzy ta nazwa a otrzymana wskazowka. Slowo to kojarzylo mu sie z dyscyplina i ograniczeniami, ale nawet tego nie byl pewien. Wyszedl z dziedzinca, skierowal sie na wiadukt Jerzego IV i skrecil ponownie biblioteki. Dyzur miala wciaz ta sama bibliotekarka.
– Dzial slownikow? – zapytal, a ona wskazala mu wlasciwy regal.
– Sprawdzilam to, o co pan prosil – dodala. – Znalazlam kilka ksiazek autorstwa Marka Smitha, ale nigdzie nie ma sladu i o nazwisku M.E. Smith.
– W kazdym razie dziekuje – powiedzial, odwracajac sie, by odejsc.
– I wydrukowalam panu wykaz wszystkich pozycji Camusa jakie mamy.
Wzial od niej kartke z lista.
– To wspaniale. Bardzo pani dziekuje.
Usmiechnela sie, jakby nienawykla do takiej uprzejmosci, ale zaraz, potem sie zawahala, czujac won alkoholu w jego oddechu. Idac do dzialu ze slownikami, zauwazyl, ze stolik przy ksiazkach telefonicznych jest wolny. Zastanowil sie, czy to znaczy, ze staruszek skonczyl juz na dzis swa dzialalnosc. Moze traktowal to jak swoja prace, od dziewiatej do siedemnastej. Zdjal z polki pierwszy z brzegu slownik i otworzyl go na hasle „rygor”. Slownik wymienial wiele pokrewnych znaczen, takich jak: surowosc, karnosc, ograniczenia, dyscyplina, sztywnosc; ale takze: przymus prawny, sankcje. Sztywnosc i ograniczenia wywolaly w nim skojarzenie z kims okutanym jak mumia, z rekami zwiazanymi do tylu i pozbawionym swobody…
Poslyszal za soba chrzakniecie. Odwrocil glowe i ujrzal bibliotekarke stojaca tuz za nim.
– Czas sie zbierac? – zapytal.
– Jeszcze nie – odparla i ruchem glowy wskazala swoje biurko, przy ktorym siedzial teraz ktos nowy i ich obserwowal – Moj kolega… Kenny… twierdzi, ze wie, o kogo chodzi.
– O kogo? – Rebus przyjrzal sie mezczyznie imieniem Kenny. Wygladal na niewiele ponad dwadziescia lat, mial na nosie okragle okularki w drucianej oprawce i ubrany byl w czarny T-shirt,
– Ten M.E. Smith – odparla bibliotekarka, wiec Rebus wstal, podszedl do biurka i kiwnal Kenny’emu glowa na powitanie.
– To wokalista – powiedzial Kenny bez zadnego wstepu – W kazdym razie, jesli to ten, o ktorym mysle: Mark E. Smilh. Pewno nie kazdy by go nazwal wokalista.
Bibliotekarka obeszla biurko dookola i wrocila na swoje miejsce.