– Moze – odparl Devlin, a potem dodal: – O siodmej mamy na gorze bankiet, wiec pomyslalem, ze przyjde wczesniej i troche sie pokrece wsrod eksponatow.
Rebus przypomnial sobie zaproszenie na kominku u Devlina i te „stroje wieczorowe dekorowane odznaczeniami”…
– Przepraszam, panie profesorze – zawolala skads pani kustosz – ale juz zamykamy.
– Nic nie szkodzi, Maggie – odkrzyknal Devlin, a potem, zwracajac sie do Rebusa, dodal: – Chcialby pan zobaczyc reszte ekspozycji?
Rebus pomyslal, ze pewnie Ellen Wylie dawno juz wrocila do pracy.
– Wlasciwie to powinienem…
– Niech pan da spokoj, inspektorze – oznajmil Devlin z emfaza. – Nie mozna byc w Domu Lekarza i nie odwiedzic Czarnego Muzeum…
Pani kustosz przeprowadzila ich wewnetrznymi przejsciami, specjalnie dla nich otwierajac drzwi zamkniete na klucz, az dotarli do glownej, frontowej czesci budynku. Korytarze, udekorowane portretami slynnych przedstawicieli profesji lekarskiej, wygladaly szacownie i dostojnie. Devlin pokazal Rebusowi, gdzie miesci sie biblioteka, a potem zatrzymal sie w okraglym holu z marmurowa posadzka i wyciagnal reke do gory.
– Tam mamy bankiet. Bedzie mnostwo profesorow i docentow w pelnej gali i pyszne kurczaki z gumy.
Rebus spojrzal w gore. Hol zwienczony byl szklana kopula, a na wysokosci pierwszego pietra biegla wokol balustrada, za ktora widac bylo drzwi.
– A co to za okazja? – spytal.
– Bog raczy wiedziec. Po prostu, ile razy dostaje zaproszenie, wysylam im czek i tyle.
– Czy Curt i Gates tez tu beda?
– Pewnie tak. Wie pan przeciez, ze Sandy Gates nie przepusci okazji do wyzerki.
Rebus przyjrzal sie imponujacym drzwiom wejsciowym. Widzial je juz wielokrotnie, ale zawsze od zewnatrz, od strony Nicolson Street, kiedy nia przejezdzal lub przechodzil. Zrobil uwage, ze nie pamieta, by je kiedykolwiek widzial otwarte.
– Dzis wieczorem je otworza – zapewnil go Devlin. – Goscie wchodza tedy do holu, a potem schodami prosto na gore. Prosze, chodzmy.
Mineli kolejne korytarze i weszli na gore sluzbowymi schodami.
– Pewnie bedzie otwarte – powiedzial Devlin, podchodzac do nastepnych ogromnych drzwi. – Goscie, ktorzy tu przychodza na przyjecia, lubia po jedzeniu troche pozwiedzac. I wiekszosc trafia wlasnie tutaj. – Nacisnal klamke i okazalo sie, ze sie nie mylil. Drzwi ustapily i weszli do duzej sali wystawowej. – Oto Czarne Muzeum – poinformowal Devlin, rozkladajac ramiona.
– Slyszalem o nim – rzekl Rebus – ale nigdy nie mialem powodu, by go zwiedzac.
– Jest zamkniete dla publicznosci – wyjasnil Devlin. – Wlasciwie nigdy nie rozumialem dlaczego. Gdyby je udostepniono turystom, to Kolegium Lekarskie mogloby zarobic na tym niezly grosz.
Oficjalna nazwa sali wystawowej brzmiala Playfair Hall i Rebus pomyslal, ze ekspozycja nie jest az tak ponura, jakby to moglo wynikac z jej potocznej nazwy. Obejmowala stare narzedzia chirurgiczne, z wygladu bardziej pasujace do sali tortur niz do sal operacyjnych. W gablotach lezaly kosci, a organy ludzkie plywaly w slojach z metnym plynem. Kolejne waskie schody zaprowadzily ich na polpietro, gdzie staly nastepne sloje.
– Nie zazdroszcze nieszczesnikowi, do ktorego obowiazkow nalezy dolewanie do nich formaliny – powiedzial Devlin, sapiac z wysilku.
Rebus zatrzymal sie przed jednym ze szklanych cylindrow. Patrzyla na niego twarz niemowlecia, jednak jakos dziwnie znieksztalcona. Dopiero po chwili uzmyslowil sobie, ze odchodza od niej dwa zupelnie oddzielne korpusy. Bliznieta syjamskie polaczone wspolna glowa, po polowie nalezaca do dwoch oddzielnych cial. Rebus, ktory widzial juz niejedno okropienstwo, patrzyl na potworka z ponura fascynacja. Wokol bylo wiecej podobnych eksponatow: plodow na rozne sposoby znieksztalconych. Na scianach wisialy obrazy, glownie z dziewietnastego wieku, przedstawiajace zolnierzy straszliwie okaleczonych pociskami armatnimi lub z muszkietow.
– A to moj ulubiony obraz – oswiadczyl Devlin.
W otoczeniu wszystkich brutalnych i krwawych scen obraz byl jak oaza spokoju i przedstawial portret mlodego, usmiechnietego mezczyzny. Rebus przeczytal podpis:
– Doktor Kennet Lovell, luty, tysiac osiemset dwadziescia dziewiec.
– Lovell byl jednym z anatomow, ktorym powierzono sekcje zwlok Williama Burke’a. Prawdopodobnie to on wlasnie stwierdzil zgon Burke’a po zdjeciu go z szubienicy. Portret namalowano niecaly miesiac pozniej.
– Wyglada na calkiem zadowolonego ze swego losu – zauwazyl Rebus.
Oczy Devlina rozblysly.
– Prawda? Kennet byl tez przy okazji rzemieslnikiem. Zajmowal sie stolarka, podobnie jak diakon William Brodie, o ktorym na pewno pan slyszal.
– Dzentelmen za dnia, wlamywacz noca – kiwnal glowa Rebus.
– I byc moze pierwowzor dla Dr Jekylla i Mr Hyde’a Stevensona. Jako dziecko, Stevenson mial w swoim pokoju szafe wykonana przez Williama Brodiego…
Rebus uwaznie przyjrzal sie portretowi. Lovell mial gleboko osadzone, ciemne oczy, dolek w brodzie i obfite czarne pukle na glowie. Rebus byl pewien, ze malarz jak zwykle upiekszyl nieco swego modela i pewnie odjal mu troche lat i kilogramow. Ale biorac nawet te poprawke, nalezalo stwierdzic, ze byl to przystojny mezczyzna.
– Ciekawa sprawa z ta panna Balfour – powiedzial Devlin, a ta nagla zmiana tematu nieco Rebusa zaskoczyla. Spojrzal na starego profesora, ktory przestal juz sapac i stal ze wzrokiem wbitym w portret.
– Co mianowicie? – spytal.
– No, te trumny znalezione na Arthur’s Seat… i to, jak prasa znow te sprawe odgrzala. – Odwrocil glowe i spojrzal na Rebusa. – Jedna z teorii glosi, ze upamietniaja ofiary Burke’a i Hare’a…
– Tak, wiem.
– A teraz ta nastepna trumna wydaje sie upamietniac panne Balfour.
Rebus przeniosl wzrok na portret.
– Lovell robil cos z drewna?
– Na przyklad stol w mojej jadalni. – Devlin sie usmiechnal. – To jego dzielo.
– I dlatego pan go kupil?
– To taka mala pamiatka z lat, kiedy rodzila sie patologia. Historia medycyny, inspektorze, to historia Edynburga. – Pociagnal lekko nosem i westchnal. – Wie pan, czasami mi tego brakuje.
– Mnie by tam chyba nie brakowalo.
Odwrocili sie od portretu i ruszyli dalej.
– Na swoj sposob czulem sie uprzywilejowany – mowil Devlin. – Wieczna fascynacja i zdumienie tym, co ta cielesna powloka potrafi w sobie kryc. – Dla lepszego efektu klepnal sie w klatke piersiowa, a Rebus uznal, ze nie ma nic do powiedzenia. Jego zdaniem cialo to cialo, i tyle. Kiedy cialo umiera, wszystko, co w nim bylo ciekawego, umiera razem z nim. Byl nawet gotow powiedziec to glosno, jednak wiedzial, ze nie ma szans w dyskusji z profesorem.
Wrocili do glownego holu i Devlin powiedzial:
– Inspektorze, naprawde mysle, ze powinien pan sie tu zjawic wieczorem. Ma pan jeszcze mnostwo czasu, zeby wpasc do domu i sie przebrac.
– Nie sadze – odpowiedzial Rebus. – Wszyscy i tak tu beda tylko rozmawiac o sprawach zawodowych, sam pan mowil. – A przebrac sie nie mam w co, dodal w duchu, bo nie dysponuje smokingiem, nie mowiac juz o calej reszcie.
– Mysle, ze spodobaloby sie panu – nalegal Devlin. – Szczegolnie w nawiazaniu do naszej rozmowy.
– W jakim sensie? – spytal Rebus.
– Na bankiecie przemawiac bedzie ksiadz katolicki. Ma mowic o dychotomii ciala i ducha.
– Sam temat wystarczy, zebym sie poczul zagubiony.
Devlin usmiechnal sie poblazliwie.
– Sadze, inspektorze, ze pan umyslnie udaje mniej rozgarnietego niz pan jest w rzeczywistosci. Pewnie w panskiej pracy sie to przydaje.
Rebus ograniczyl sie do wzruszenia ramionami.
– A ten mowca – spytal – to nie przypadkiem ojciec Conor Leary?
Devlin spojrzal na niego zaskoczony.