Hendrix, Cream i Stonesi. – Pewnie wszystko to nie w twoim guscie – dodal.
Wziela do reki kasete Hendriksa.
– Masz moze przypadkiem
Rebus spojrzal na nia i usmiechnal sie.
Przez cala droge do Portobello gral juz tylko Hendrix.
– Co cie sklonilo do pracy w policji? – spytala w pewnej chwili.
– A to twoim zdaniem cos niezwyklego?
– To nie jest odpowiedz na moje pytanie.
– To prawda. – Spojrzal na nia i usmiechnal sie, a ona zrozumiawszy aluzje pokiwala glowa i zajela sie sluchaniem muzyki.
Portobello znajdowalo sie na jego krotkiej liscie potencjalnych miejsc, gdzie moglby zamieszkac po wyprowadzeniu sie z Arden Street. Miejscowosc lezala w poblizu plazy, a jej glowna ulica obfitowala w niewielkie sklepiki. Kiedys byla modna wsrod wyzszych sfer odwiedzajacych ja tlumnie w poszukiwaniu swiezego powietrza i kapieli w zimnej morskiej wodzie. Czasy tamtej swietnosci juz minely, ale rynek nieruchomosci kreowal jej powrot. Wszyscy, ktorych nie stac bylo na elegancki dom w centrum miasta, zaczynali sie przenosic do „Porty”, gdzie wciaz jeszcze mozna bylo znalezc domy z czasow krola Jerzego nie kosztujace majatku. Dom Jean stal na waskiej bocznej uliczce w poblizu deptaka.
– To wszystko twoje? – zapytal Rebus, przygladajac sie budynkowi przez szybe.
– Kupilam go wiele lat temu. Wtedy Porty nie bylo jeszcze takie modne. – Zawahala sie. – Czy tym razem masz ochote wejsc na kawe?
Popatrzyli na siebie – on pytajaco, ona niepewnie. Potem oboje jednoczesnie sie usmiechneli.
– Z najwieksza przyjemnoscia – odpowiedzial. W chwili, gdy gasil silnik, zadzwonil jego telefon komorkowy.
– Pomyslalem sobie, ze chcialby pan wiedziec – powiedzial Donald Devlin. Jego glos, podobnie jak on caly, lekko drzal.
Rebus skinal twierdzaco. Stali w Domu Lekarza tuz za jego imponujacymi drzwiami wejsciowymi. Na gorze wciaz jeszcze byli goscie, jednak rozmawiali przyciszonymi glosami. Na ulicy stal szary furgon z miejskiej kostnicy, a obok radiowoz policyjny z wlaczonymi kogutami, ktore obracajac sie, co pare sekund rozswietlaly na niebiesko fasade budynku.
– Co sie stalo? – zapytal Rebus.
– Wyglada na atak serca. Akurat wszyscy stali na gorze oparci o balustrade i popijali poobiedni koniak – Devlin pokazal reka na pierwsze pietro – kiedy on nagle zbladl jak sciana i oparl sie o balustrade. Pomyslelismy, ze pewnie za chwile bedzie wymiotowal, ale on jakby zwiotczal, przechylil sie i polecial w dol.
Rebus spojrzal na marmurowa posadzke, na ktorej widniala duza plama krwi. Goscie stali w grupkach pod scianami, niektorzy wyszli na zewnatrz na trawnik. Palac, rozmawiali o przezytym szoku. Kiedy Rebus znow spojrzal na Devlina, ten przygladal mu sie bacznie, jakby byl eksponatem plywajacym w sloju.
– Dobrze sie pan czuje? – spytal, nie spuszczajac z niego wzroku. Kiedy Rebus skinal glowa, dodal: – Bo zdaje sie, ze byliscie sobie dosc bliscy.
Rebus nie odpowiedzial. Podszedl Sandy Gates, ocierajac sobie twarz czyms, co wygladalo na serwetke zabrana ze stolu.
– Straszne – powiedzial. – I pewnie nie obejdzie sie bez autopsji.
Obsluga furgonu ulozyla na noszach umieszczone w plastikowym worku cialo, okryla je kocem i ruszyla do wyjscia. Rebus przewalczyl w sobie chec, by ich zatrzymac i zazadac otwarcia worka. Pomyslal, ze woli, by w jego pamieci ojciec Leary pozostal zywy, taki, z jakim pil tego ostatniego drinka.
– A dopiero co wyglosil fascynujaca mowe – powiedzial Devlin. – Cos w rodzaju ekumenicznej historii ciala ludzkiego. Bylo tam wszystko, od swietego sakramentu po Kube Rozpruwacza w kontekscie haruspikow.
– Kogo?
– Starozytnych wrozbitow przepowiadajacych przyszlosc na podstawie wnetrznosci zwierzat.
Gatesowi odbilo sie.
– Ja i tak nie zrozumialem polowy z tego, co mowil – oswiadczyl.
– Ale za to druga polowe przespales – zauwazyl Devlin z usmiechem. – Cala mowe wyglosil bez zadnych notatek – dodal z podziwem, a potem spojrzal w gore, na podest pierwszego pietra. – A zaczal od upadku czlowieka. – Obmacal kieszenie w poszukiwaniu chusteczki.
– Wez to – powiedzial Gates, podajac mu serwetke, a Devlin glosno wysmarkal nos.
– Upadek czlowieka, a potem on upadl – rzekl Devlin w zadumie. – Moze wiec Stevenson mial racje.
– W jakim sensie?
– Nazywajac Edynburg „przepastnym miastem”. Moze zawrot glowy jest wpisany w charakter tego miasta…
Rebus pomyslal, ze chyba rozumie, o co mu chodzi. Przepastne miasto… A jego mieszkancy, wszyscy i kazdy z osobna, powoli, niemal niezauwazalnie, spadaja coraz glebiej w owa przepasc…
– I w dodatku jedzenie tez bylo okropne – zauwazyl Gates. Zabrzmialo to tak, jakby ubolewal, ze Conor Leary nie zjadl przed smiercia przyzwoitego posilku. Rebus nie mial watpliwosci, ze Leary bylby tego samego zdania.
Jednym z palaczy stojacych na zewnatrz byl doktor Curt. Rebus dolaczyl do niego.
– Dzwonilem do ciebie – powiedzial Curt – ale okazalo sie, ze juz jestes w drodze.
– Poinformowal mnie profesor Devlin.
– Mowil mi. Zdaje sie, ze wyczul, iz z Conorem lacza cie szczegolne wiezi. – Rebus lekko sklonil glowe. – Wiesz, ze byl ciezko chory – ciagnal Curt tym swoim charakterystycznie monotonnym glosem, jakby cos dyktowal. – Potem, jak wyszedles, troche o tobie opowiadal.
Rebus odchrzaknal.
– I co powiedzial?
– Powiedzial, ze czasami uwazal cie za swa pokute. – Curt strzasnal popiol z papierosa, a niebieski blysk z radiowozu na moment rozswietlil jego twarz. – Ale mowiac to, smial sie.
– Byl moim przyjacielem – powiedzial Rebus, a w duchu dodal: A ja mu pozwolilem odejsc. Tylu ludzi oferujacych przyjazn odepchnal od siebie, wolac samotnosc i fotel pod oknem w mrocznym pokoju. Czasami wmawial sobie, ze w ten sposob wyswiadcza im przysluge. Pamietal, ze ludzie, ktorym w przeszlosci pozwolil sie do siebie zblizyc, czesto z tego powodu cierpieli, czasami wrecz przyplacali to zyciem. Ale to nie tak. To przeciez wcale nie tak. Pomyslal o Jean i zastanowil sie, jak to sie moze dalej potoczyc. Czy jest juz gotow dzielic sie soba z kims drugim? Gotow tego kogos dopuscic do mrocznych tajemnic, w ktorych sie plawi? Wciaz nie byl pewien. Te rozmowy z ojcem Conorem Leary byly dla niego niemal jak spowiedz. Odnosil wrazenie, ze przed ksiedzem otworzyl swa dusze bardziej niz kiedykolwiek przed kimkolwiek: zona, corka, kochankami. A teraz juz go nie ma… Moze poszedl wprost do nieba, choc zapewne wywola tam niezle zamieszanie, co do tego Rebus nie mial watpliwosci. Na pewno wda sie w dyspute z aniolami w poszukiwaniu zimnego guinessa i goracej dyskusji.
– Wszystko w porzadku, John? – Curt wyciagnal reke i dotknal jego ramienia.
Rebus wolno pokrecil glowa, nie otwierajac oczu. Curt za pierwszym razem nie doslyszal, wiec Rebus musial jeszcze raz powtorzyc.
– Nie wierze w niebo.
Na tym polegal jego prawdziwy koszmar. To zycie jest jedyne, jakie nalezy sie czlowiekowi i po nim nie ma zadnego odkupienia. Nie ma szans, by mozna bylo wytrzec tabliczke i zaczac od nowa.
– Wszystko bedzie dobrze – odezwal sie Curt, wyraznie nienawykly do roli pocieszyciela. Dlon, ktora probowal uspokajajaco scisnac ramie Rebusa, zapewne lepiej sobie radzila z martwymi organami w otwartej jamie brzusznej. – Wszystko sie jakos ulozy.
– Tak myslisz? – zapytal Rebus. – Jesli masz racje, to nie ma na swiecie sprawiedliwosci.
– O sprawiedliwosci wiesz na pewno wiecej ode mnie.
– O tak, wiem. – Rebus gleboko zaczerpnal powietrza i ze swistem je wypuscil. Mimo nocnego chlodu, pod koszula byl mokry od potu. – Dam sobie rade – powiedzial cicho.
– Jasne, ze tak. – Curt skonczyl palic i wgniotl obcasem niedopalek w trawe. – Jak to powiedzial Conor: „Wbrew temu, co mowia, jestes po stronie aniolow”. – Zdjal reke z ramienia Rebusa. – Czy ci sie to podoba, czy
