powietrze.

– Dobrze sie czujesz? – zapytala.

– Zdrowe cwiczenie – powiedzial nieco chrapliwie, po czym znow ruszyl w gore. Na plecach jego granatowej bluzy widac bylo ciemne plamy potu. Mozna bylo oczekiwac, ze mimo psujacej sie pogody lada chwila zdejmie bluze i zostanie w samym tylko podkoszulku. Rzeczywiscie chwile pozniej zatrzymal sie i sciagnal bluze przez glowe.

– Robi sie zimno – powiedziala Siobhan ostrzegawczo.

– Mnie nie – odparl Grant, zawiazujac rekawy bluzy wokol pasa.

– Przynajmniej zaloz peleryne.

– Ugotuje sie.

– Nie ma obawy.

Wygladalo przez chwile, ze jest gotow do sprzeczki, jednak zrezygnowal. Siobhan juz wczesniej zasunela suwak swojego skafandra. Powietrze wokol nich stawalo sie coraz mniej przejrzyste. Okoliczne wzgorza zasnuwaly nisko wiszace chmury lub mgla, a moze padal tam juz deszcz.

Piec minut pozniej zaczelo padac. Najpierw drobna mzawka, po chwili duze i coraz bardziej rzesiste krople. Siobhan wlozyla na glowe czapke i patrzyla, jak Hood naklada peleryne i stawia kaptur. Robilo sie nie tylko coraz chlodniej, ale i coraz wietrzniej, a zimne podmuchy zaczynaly ich przeszywac na wskros. Kamien pod jego stopa osunal sie, Grant upadl na kolano i zaklal glosno. Podniosl sie i trzymajac reka za kolano, zaczal wyraznie utykac na jedna noge.

– Chcesz troche odczekac? – spytala, wiedzac z gory, ze odpowiedzia bedzie milczenie.

Padalo coraz mocniej, ale w oddali zaczynalo sie juz przejasniac, wiec deszcz nie zapowiadal sie na dlugo. Siobhan miala juz przemoczone stopy, a nasiakniete spodnie przykleily jej sie do nog. Przy kazdym kroku adidasy Granta wydawaly skrzeczacy dzwiek. Musial swoje wewnetrzne sterowanie przelaczyc na auto-pilota, bo wzrok mial szklany, a umysl zaprzatala mu tylko jedna mysl: dotrzec na szczyt, niewazne jakim kosztem.

Przebrneli ostatni stromy odcinek i zbocze raptownie stalo sie plaskie. Byli na szczycie, a i deszcz przestal juz padac. Kilka metrow dalej widnial kopczyk ulozony z kamieni i odlamkow skal. Siobhan wiedziala, ze po dotarciu na szczyt niektorzy turysci maja zwyczaj upamietniac swoj wyczyn przez dokladanie kolejnego kamienia. Zapewne kopczyk powstal w taki wlasnie sposob.

– I co, nawet knajpy nie ma? – zapytal Hood, kucajac, by troche odsapnac. Deszcz juz ustal i spoza chmur przebijaly pierwsze promienie slonca, zalewajac okoliczne wzgorza dziwna zoltawa poswiata. Dygotal z zimna, jednak deszcz, splywajac z peleryny i wsiakajac w bluze obwiazana wokol bioder, zupelnie ja przemoczyl, wiec zakladanie jej teraz nie mialo sensu. Jego dzinsy tez zmienily kolor i z niebieskiego przeszly w gleboki, wilgotny granat.

– Moge ci dac goracej herbaty, jak chcesz – powiedziala Siobhan, a on kiwnal twierdzaco glowa. Nalala mu pelny kubek i teraz Grant, siorbiac ja, przygladal sie kopczykowi.

– Boisz sie tego, co tam mozemy znalezc? – zapytal.

– Mozemy niczego nie znalezc.

Przytaknal ruchem glowy.

– Sprawdz – powiedzial.

Przykrecila kubek do termosu, potem podeszla do kopczyka i obeszla go wokol. Poza kupka wiekszych i mniejszych kamieni nic wiecej nie bylo widac.

– Nic tu nie ma – stwierdzila. Opadla na czworaki, by moc sie lepiej przyjrzec.

– Musi cos byc. – Grant podniosl sie i dolaczyl do niej. – Niemozliwe, zeby nic nie bylo.

– Wiec jesli jest, to jest dobrze ukryte.

Przylozyl noge i z calej sily pchnal kopczyk. Opadl na kolana i zaczal rozgrzebywac rozsypane kamienie. Twarz mu znieruchomiala, a sciagniete wargi obnazyly zeby. Po chwili kopczyk zostal calkowicie zrownany z ziemia. Siobhan odwrocila sie i zaczela rozgladac w poszukiwaniu innego miejsca, gdzie mozna by cos ukryc, jednak niczego takiego nie bylo. Grant wsunal dlon do kieszeni peleryny i wyciagnal z niej dwie plastikowe torebki stosowane do przechowywania dowodow rzeczowych. Patrzyla, jak je wciska pod najwiekszy z kamieni, a potem zaczyna wokol niego odbudowywac kopczyk. Po chwili kopczyk ponownie sie rozsypal.

– Zostaw to, Grant – rzekla.

– Cholerne gowno! – wrzasnal, a Siobhan nie byla pewna, kogo lub czego dotycza te slowa.

– Grant – powiedziala cicho. – Pogoda znow sie psuje. Wracajmy.

Wygladalo jednak, ze nie spieszy sie do powrotu. Usiadl na ziemi z wyprostowanymi nogami i oparl sie na rekach wyciagnietych do tylu.

– Dalismy dupy – stwierdzil to takim tonem, jakby zbieralo mu sie na placz. Siobhan popatrzyla na niego w milczeniu i pomyslala, ze musi go jakos zmobilizowac do ruszenia w droge powrotna. Wygladalo, ze jest przemokniety, przemarzniety i mocno zniechecony. Kucnela przed nim.

– Musisz sie wziac do kupy, Grant – rzekla, kladac dlonie na jego kolanach. – Jak sie tu teraz przede mna rozkleisz, to koniec. Stanowimy jeden zespol, pamietasz?

– Zespol – powtorzyl, a ona przytaknela.

– Wiec zachowujmy sie, jak na zespol przystalo – dodala z naciskiem – i zespolowo zabierajmy stad nasze tylki.

Grant spojrzal na jej dlonie. Potem wyciagnal swoje i oplotl nimi jej rece.

Siobhan zaczela wstawac, probujac go za soba pociagnac.

– No dalej, Grant, rusz sie. – Oboje stali juz na nogach, a on wciaz nie spuszczal z niej wzroku.

– Pamietasz, co wtedy powiedzialas? – zapytal. – Wtedy jak probowalem zaparkowac kolo Victoria Street?

– Co takiego?

– Zapytalas, czyja zawsze tylko w zgodzie z przepisami…

– Grant… – starala sie, by jej spojrzenie odczytal jako wspolczucie, a nie litosc – nie psujmy tego. – Sprobowala oswobodzic dlonie z jego uscisku.

– Nie psujmy czego? – zapytal glucho.

– Stanowimy zespol.

– I nic wiecej?

Potaknela ruchem glowy. Potem jeszcze raz kiwnela glowa, a on powoli puscil jej dlonie. Siobhan odwrocila sie i ruszyla w dol, jednak nie zdazyla nawet ujsc pieciu krokow, kiedy przemknal obok niej, niemal zbiegajac po zboczu, jakby go cos gonilo. Raz i drugi zachwial sie, tracac rownowage, ale udalo mu sie ja odzyskac.

– Chyba to nie grad, co? – zawolal w pewnym momencie, okazalo sie jednak, ze sie myli. Drobiny lodu zaczely siec twarz Siobhan, ktora starala sie za nim nadazyc. Potem jeszcze Grant zaczepil peleryna o drut kolczasty na plocie i mocno ja rozdarl. Pomagajac Siobhan pokonac plot, stal z twarza czerwona z wysilku i klal pod nosem. Wsiedli do samochodu i przez dobra minute siedzieli w milczeniu, starajac sie uspokoic oddechy. Przednia szyba zaczela zachodzic para, wiec Siobhan uchylila okno. Burza gradowa ustala i znow zaczynalo sie przebijac slonce.

– Pieprzona szkocka pogoda – warknal Grant. – Nic dziwnego, ze wszyscy jestesmy tacy rozdraznieni.

– A jestesmy? Bo ja tego nie zauwazylam – powiedziala z usmiechem.

Prychnal, ale tez sie usmiechnal i Siobhan popatrzyla na niego z nadzieja, ze wszystko miedzy nimi wroci do normy. Zachowywal sie tak, jakby tam na szczycie nic szczegolnego sie nie wydarzylo. Sciagnela skafander i rzucila go na tylne siedzenie. Grant tez zdjal peleryne i podkoszulek zaczal mu az parowac. Siobhan siegnela pod fotel, wyciagnela laptopa, podlaczyla telefon komorkowy i zalogowala sie do sieci. Poziom sygnalu na komorce byl slaby, ale wystarczajacy.

– Napisz mu, ze skurwiel z niego – mruknal Grant.

– Na pewno sie ucieszy – odparla Siobhan i zaczela pisac wiadomosc. Grant zagladal jej przez ramie.

Wlasnie wracam z Hart Fell. Nie znalazlam zadnej nowej wskazowki. Czy to znaczy, ze zle odgadlam poprzednia?

Nacisnela „wyslij” i czekajac, nalala kubek herbaty. Grant probowal odkleic od ciala przemoczone dzinsy.

– Jak tylko ruszymy, wlacze ogrzewanie – powiedziala i zaproponowala mu kolejny kubek herbaty, ktory przyjal bez slowa.

– O ktorej mamy to spotkanie w banku? – zapytal.

Вы читаете Kaskady
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату